Helena Małachowska
Wileńskie okruchy wspomnień
Bydgoszcz 2011
Wydawca: Archikonfraternia Literacka Dom w Bydgoszczy
Copyright © by Edward Małachowski, 2011
ISBN: 978-83-933459-1-5
„Kto spośród was jest mądry i rozsądny? Niech wykaże się w swoim nienagannym postępowaniu uczynkami dokonanymi z łagodnością właściwą mądrości.”
(Jk 3, 13)
Wstęp
Helena Małachowska urodziła się 5 listopada 1921 roku w polskiej rodzinie w Wilnie. Wiosną 1945 roku została repatriowana z rodzinnego miasta i 8 maja tegoż roku przybyła ze świeżo poślubionym jeszcze w Wilnie Antonim Małachowskim (1921-1996) do Bydgoszczy, gdzie do tej pory mieszka.
Sześćdziesiąt lat później, dokładnie 8 maja 2005 roku, Helena zapisała pierwsze zdania wileńskich wspomnień z lat dziecięcych i młodości, którym redakcja nadała tytuł „Wileńskie okruchy wspomnień”.
Zapiski wspomnień podzielono na 27 części, nadając im tytuły adekwatne do ich treści. Dla Czytelników, którzy chcieliby wiedzieć jak potoczyło się dalsze życie Autorki i członków Jej rodziny, dodano rozdział zatytułowany „Post scriptum”. Zapiski uzupełniono także rozdziałem pt. „Kalendarium rodzinnowileńskie”, w którym specyficzne daty z życia Heleny i Jej rodziny zestawiono z datami wydarzeń w historii Wilna.
Książka „Wileńskie okruchy wspomnień” nie jest książką historyczną, mimo iż życie każdego człowieka jest przez wydarzenia historyczne kształtowane. Czytanie osobistych wspomnień daje tło tym wydarzeniom, i może być równie ciekawe jak lektura historycznych książek.
By dać Helenie możliwość ponownego przeżycia własnych wspomnień, członkowie rodziny ofiarowują Jej tę książkę w prezencie na 90. urodziny.
W Bydgoszczy
Dzisiaj [1] minęło 60 lat od przyjazdu do Bydgoszczy. Jak na jawie stają przed oczami ostatnie dni pobytu w rodzinnym Wilnie, przygotowania do opuszczenia rodzinnego domu, niepewność i żal w oczach rodziców, którzy zostawiali cały dorobek swojego życia. My, dzieci, nie pojmowaliśmy ogromu skutków tego postanowienia naszych rodziców, bo jako bardzo młodzi ludzie odbieraliśmy to raczej jako nieznaną przygodę. Ja, co prawda od 24 kwietnia 1945 r. byłam już mężatką, i jak na ironię, ta podróż była naszą podróżą poślubną, ale miałam w końcu dopiero 24 lata życia. W „luksusowym” wagonie bydlęcym 40 osób, sterty walizek, pak i tłumoków, wszy spadające jak ulęgałki ze ścian i sufitu; podróż urągająca podstawowym warunkom sanitarnym.
Nas dzieci, nie pytano o zgodę na wyjazd, tak zdecydował ojciec, bo nie chciał przyjąć obywatelstwa sowieckiego, a poza tym był kłopot z Ryśkiem [2], który jako szesnastolatek wraz z dwoma przyjaciółmi został zwerbowany do konspiracji akowskiej. To długa i kosztująca całą naszą rodzinę wiele nerwów, historia. Wracając do naszej podróży; zatrzymaliśmy się w Bydgoszczy, chociaż transport kierowany był ostatecznie do Szczecinka, ale ojciec kategorycznie nie chciał jechać na Ziemie Odzyskane.
Wyładowaliśmy się na rampie towarowej przy ulicy Zygmunta Augusta. Rodzice moi i mama mojego męża ze swoją siostrą zostali przy bagażach, a Janka [3], Rysiek, oraz ja z Tośkiem [4] wyruszyliśmy na poszukiwanie mieszkania. Był piękny, słoneczny dzień, w kościołach biły dzwony, a ludzie odświętnie ubrani, rozradowani świętowali dzień zakończenia wojny [5]. A my, w zimowych płaszczach, nie umyci od przeszło tygodnia, trochę przerażeni, nie znający miasta, wędrowaliśmy po różnych ulicach szukając okien bez firanek i szyb, bo to wskazywało niezamieszkałe lokale. I tak trafiliśmy na ulicę Łokietka róg Długosza, gdzie na drugim piętrze było siedem okien bez kawałeczka szyby. Mieszkający w tej samej klatce, naprzeciwko znalezionego mieszkania, pan Lohin, warszawiak, otworzył nam wytrychem drzwi i weszliśmy do długiego, ciemnego korytarza. Były tam trzy bardzo duże pokoje ze stertami gruzów (nie wiadomo skąd), z odrapanymi, różnego koloru tapetami, za którymi roiło się od pluskiew. Nie było żadnych mebli. I tak rozpoczęliśmy nowe życie w wolnej Polsce, z nowymi pluskwami, z przywiezionymi wszami, z niezbyt przyjaznymi sąsiadami (oprócz rodziny Lohinów), bez pracy, bez żadnej pomocy, jak się wtedy wydawało.
Na Szeptyckiego
Patrząc na tę sytuację z perspektywy sześćdziesięciu lat, wydaje się to wszystko dzisiaj bardziej tragiczne, niż w roku 1945. Młodość jednak z natury charakteryzuje się optymistycznym podejściem do życia, i wiele sytuacji przyjmowało się jako naturalne, a nawet z humorem. Zostawiliśmy w Wilnie trzypokojowe mieszkanie, skromne, ale jakże czyste i funkcjonalne, pełne wspomnień i dobrych, i mniej dobrych. Właścicielem był pan Pieślak, który zajmował się wyrobem ogromnych beczek na zlecenie jakiejś firmy w Ameryce.
W podwórzu stały trzy domy: od ulicy Szeptyckiego parterowy, drewniany, gdzie mieszkał gospodarz, w środku długi, murowany z halami produkcyjnymi, i ze szczytu, z wejściem narożnikowym od ulicy Ślepej, nasz piętrowy dom drewniany z czterema mieszkaniami. Na ulicy Szeptyckiego, róg Rydza Śmigłego, lekko na ukos od naszego domu była szkoła, jak na tamte czasy bardzo nowoczesna, z piękną salą gimnastyczną, ze stolikami i krzesłami dla uczniów w klasach, zamiast ławek. Tam chodziłyśmy ja i Janka, była to szkoła tylko dla dziewcząt. Z drugiej strony, róg Szeptyckiego i Archanielskiej, też lekko na ukos od naszego domu, była szkoła dla chłopców, gdzie uczył się Rysiek. Nasza szkoła powszechna miała nr 7, Ryśka – 27. Ulica Ślepa była krótka, z jednej strony stało pięć małych, murowanych domów, z drugiej strony fabryka aparatów radiowych [6], pierwszych w Wilnie z wszystkimi częściami polskimi.
Ulica ta kończyła się polem i ogrodami i była cała wyłożona drewnianymi belami, gdzie wspaniale grało się w piłkę. Naprzeciwko tej ulicy, na Szeptyckiego, była wytwórnia, gdzie politurowało się meble. Właścicielem był Żyd, bardzo gruby. Chociaż posesja, gdzie mieszkaliśmy była blisko śródmieścia.
Taśma montażowa w fabryce ELEKTRIT nie była jednak skanalizowana, i to był jak na dzisiejsze czasy bardzo wielki mankament. Wodę brało się ze studni, a śmieci i odpadki wynosiło się na koniec ogrodu, gdzie był śmietnik i „wychodek”. Ten dom przy ulicy Szeptyckiego nr 18/6 róg Ślepej, był ostatnim miejscem zamieszkania naszej rodziny przed repatriacją [7].
Przodkowie
Niewiele wiem o swoich przodkach. Mama urodziła się 16 lipca 1899 r. we wsi Bajby [8], powiatu smorgońskiego. Dziadków ze strony mamy nie znałam. Byli to Maria z domu Tomaszewska i Wincenty Szczęsnowicz.
Siostry, Anastazja i Jadwiga, po zamążpójściu mieszkały we wsi Łyczniki [9], gdzie jako dzieci jeździliśmy z mamą każdego roku na dwa miesiące Wilno 1936. wakacji. Trzecia siostra, Barbara, mieszkała na Anna Mołczanowicz południu Polski w powiecie stanisławowskim. Brat Filip został na gospodarstwie z dużą pasieką, i jak na tamte czasy zaliczał się do bogatych gospodarzy. Mama jako jedyna z dzieci mieszkała w Wilnie. Smorgonie [10], nieduże miasteczko, miało rynek, gdzie dwa razy w tygodniu odbywał się jarmark, i kościół, do którego chodziliśmy piechotą podczas wakacji. Smorgonie słynęły z obwarzanek i z tresury niedźwiedzi do cyrków, a przed wojną mówiło się o akademii smorgońskiej. W czasie I wojny światowej podczas wojny rosyjsko-niemieckiej toczyła się wielka bitwa w okolicach Smorgoni i myślę, że wtedy rodzina Szczęsnowiczów, jak i większość mieszkańców tamtych okolic uciekała przed Niemcami w głąb Rosji. Tam mama poznała mego ojca, który służył w wojsku Hallera [11] (okoliczności nie znam), a wcześniej, w lutym 1919 r. w kościele parafialnym w Archangielsku, wzięli ślub.
Ojciec, Józef Mołczanowicz [12], urodził się 1 listopada 1891 r. w folwarku Podkowieliszki, gmina Rudomino, niedaleko Wilna. Dziadek Kazimierz umarł w roku 1927, pamiętam go bardzo dobrze. Babcia Franciszka z domu Michałowska umarła, gdy mój ojciec miał 4 lata, a jego brat Franciszek – 2 lata. Rodzina stryja [13] mieszkała w Wilnie i utrzymywaliśmy kontakt aż do naszego wyjazdu z Wilna. Ja, urodziłam się w roku 1921, gdy cały kraj odczuwał skutki pierwszej wojny światowej. Rodzice, nie mając własnego mieszkania, zamieszkali u swoich krewnych Fiedorowiczów w folwarku Kotłowo [14], 7 km od
Ok. 1910 r.: Kazimierz Mołczanowicz (siedzi) z synaWilna, gdzie przyszłam mi Józefem (pierwszy od lewej) i Franciszkiem. na świat.
Pierwsze mieszkanie
Pierwsze mieszkanie wileńskie miało jeden pokój i kuchnię. Były to pomieszczenia duże, ale było nam bardzo ciasno; mieszkali w nich rodzice, ja i dziadek Kazimierz, a w czerwcu 1924 urodziła się moja siostra Janka. Dom, w którym rodzice wynajmowali to mieszkanie znajdował się w Krawieckim zaułku. Naszymi sąsiadami byli Szynkowscy; ojciec pracował na kolei, mieli dwie córki, Helę i Marysię, prześliczną dziewczynkę starszą ode mnie o trzy lata. Żyliśmy więcej niż bardzo skromnie, ale głodni nie byliśmy. Jak mama wychodziła na zakupy zostawiała trzyletnią siostrę pod moją opieką. Raz – kołysałam ją w łóżeczku na biegunach i nie mogąc uspokoić płaczu – tak zahuśtałam, że dziecko wypadło z kołyski. Pamiętam też, jak mama prała w kuchni i zostawiając ceber do połowy napełniony wodą, wyszła do sklepu. Pootwierałam szafki w kuchni i wszystko co w nich było, powkładałam do tego cebra: garnki, talerze, kubki, mąkę, kasze, cukier, buciki, wszystko, co się dało. Nie pamiętam, czy byłam ukarana, myślę że nie, bo mama była szczęśliwa, że się nie utopiłam. Karcona byłam natomiast często za gryzienie dzieci na podwórku.
Prawdopodobnie w roku 1927 przenieśliśmy się do lokalu trzypokojowego w kamienicy przy ul. Nowogródzkiej. Dziadek wyprowadził się do drugiego syna, Franciszka, ale w sierpniu tego samego roku umarł i został pochowany w Rudominie [15]. Zajmowaliśmy trzypokojowe mieszkanie na parterze i jeden pokój rodzice wynajmowali uczniom Szkoły Technicznej [16]. Było ich dwóch, ale przychodziło do nich wielu kolegów, między innymi Witek Jasiewicz, późniejszy ojciec chrzestny Ryśka.
Rodzina Mołczanowiczów w 1926 r. Od lewej: Helena, Józef, Janina, Anna.
Jego mama była chrzestną Janki i nasze rodziny bardzo się przyjaźniły. Chłopcy ci zmontowali nam radio na kryształ, z czego bardzo się wszyscy cieszyli.
Czerwony dziób bociana
We wrześniu 1928 r. rozpoczęłam naukę w szkole powszechnej nr 7 przy ulicy Szeptyckiego. Nie było to daleko od miejsca zamieszkania i nie było problemu z odprowadzaniem do szkoły. Mama była wspaniałą matką, żoną i gospodynią, oddana całym sercem dzieciom i całemu domowi. Bardzo często zmieniała swoje postanowienia w stosunku do dzieci i nie bardzo radziła sobie z egzekwowaniem swoich racji. Nie miała u nas autorytetu, co nam było na rękę. Ojciec natomiast był konsekwentny i wystarczyło jedno jego spojrzenie, aby korygowało się nasze zachowanie. Mnie nazywał Helusią, a Jankę – Ninką. Pamiętam, że często śpiewałam piosenkę o krakowiance, która zbiła zielony dzban, a piosenka „Budujemy mosty” był stale w repertuarze Janki. Zapamiętałam usłyszane od rodziców dwa opowiadania, które miały zwrócić naszą uwagę na posłuszeństwo i nie wymaganie rzeczy niemożliwych.
Pierwsze o bocianie: Pan Bóg przywołał bociana, a ponieważ był wielkim i silnym ptakiem, kazał mu więc duży, mocno zawiązany worek zanieść za siódmą górę i siódmą rzekę, i wrzucić do ogromnej przepaści. Kiedy bocian się zmęczył, przysiadł na ziemi i spostrzegł, że w worku coś się mocno rusza. Bardzo zaciekawiony, lekko poluzował sznurek i wtedy zaczęły wypełzać różne robaki, żaby, gady, które rozpełzły się po całym świecie. I posłyszał bocian głos Pana Boga: „za to, że byłeś nieposłuszny, ty i twoje pokolenie cały czas będziecie szukać żab”. Bocian bardzo się zawstydził i ze wstydu poczerwieniały mu nogi i dziób, i od tamtego czasu stale chodzi po łąkach i mokradłach szukając żab.
Druga przypowieść była z pewnością za poważna dla dziesięciolatki, ale zapamiętałam ją dobrze. Pewna kobieta po wielu latach urodziła dziecko, które było dla niej skarbem. Pewnego wieczora siedząc przy kołysce prosiła Pana Boga, aby jej dziecko było zawsze szczęśliwe i bogate, nigdy nie chorowało i nie miało żadnych zmartwień. Przysnęła nad kołyską, a kiedy się ocknęła, dziecko nie żyło, a jakiś głos z daleka powiedział: „Twoje dziecko żyło bez kłopotów i chorób i było bardzo szczęśliwe”. Kiedy zostałam ukarana – według mnie niesprawiedliwie – podczas modlitwy wieczornej prosiłam Pana Boga, żebym umarła na złość rodzicom. Jednak po przemyśleniu, przypominała mi się ta opowiastka, i odwoływałam swoją głupią prośbę.
W lutym 1929 r. urodził się Annie i Józefowi – syn Ryszard. Pamiętam, jak mama będąc po raz trzeci w ciąży, mówiła ojcu: „jeżeli to będzie znowu córka, nie pokazuj się w domu”. Niemowlę z bystrymi oczami i długimi ciemnymi włoskami urodziło się podobno z wadą serca i lekarze dawali mu tylko kilka lat życia.
Dożył do lat 57., o wiele za mało, a umarł nie z powodu wady serca. Dzieciak był oczkiem w głowie wszystkich, a ja go nie cierpiałam, bo jak mówiłam – mamusia jest przez niego chora. Potem był moim ukochanym bratem, i z wzajemnością.
Żyło się nam dzieciom dobrze i szczęśliwie – nie znaliśmy kłopotów domowych, finansowych, bo o tym nie było mowy przy nas. Mama szyła sama dla wszystkich, a Jankę i mnie ubierała ładnie i jednakowo. I chociaż zapracowana, była pogodna i radosna. Chodziła z nami na sanki, na górki w drodze na Porubanek [17], gdzie było letnisko, brała udział z naszymi młodymi lokatorami w różnych kawałach. Wśród dzieci na naszym podwórku była dziewczynka Ryfka, córka właściciela fryzjerni; biegała ona z nami na nabożeństwa majowe, a ojciec dosłownie tłukł ją za to. Przy naszym podwórku był ogród właścicielki domu, w którym królował niesamowity kogut. Duży i bardzo bojowy. Nawet dorośli mężczyźni, wynosząc odpadki do śmietnika, zarzucali na głowy jakieś kurtki, bo kogut skakał na plecy i dziobał po głowie. Raz, cała dzieciarnia z patykami w rękach wybrała się poskromić koguta. Janka, jak zwykle, musiała być pierwsza. Kogut dopuścił nas do bliskiej odległości i rozpościerając olbrzymie skrzydła rzucił się na nas. Wielu z nas podziobał, a najgorzej dostało się mojej siostrze, bo jako najmniejsza nie zdołała uciec. Przewrócił ją na ziemię, a ponieważ krzyczała mając buzię otwartą, podziobał wargi i język. Wyratowali ją najbliżej mieszkający sąsiedzi.
Z pobytu w tym domu, pamiętam sąsiadkę, panią Chlebowską, 60-letnią samotną wdowę, która czasami pomagała mamie za całodzienne wyżywienie.
Pamiętam gramofon z dużą niebieską tubą, stojący w kącie pokoju, w którym spałam. Tuba ta robiła na mnie dziwne wrażenie i zawsze przed zaśnięciem widziała mi się jakaś dziewczynka w dużym kapeluszu podobnym do trąby.
Boże Narodzenie
Choinka zawsze była prawdziwa, wysoka do samego sufitu. Ubrana była, jakby się dziś powiedziało, ekologicznie. Piernikowe zwierzątka, malutkie czerwone jabłuszka, nazywane rajskimi, orzechy włoskie, cukierki w kolorowych papierkach, łańcuchy, które kleiliśmy z Janką z błyszczącego, kolorowego papieru i srebrne „włosy anielskie”. Na wierzchołku anioł. I prawdziwe świeczki, nie elektryczne, i zimne „bengalskie” ognie. Choinka stała długo, aż do Matki Boskiej Gromnicznej.
Święty Mikołaj przychodził zawsze nocą i prezenty znajdowały się rano, pierwszego dnia Świąt, pod choinką. Wielokrotnie obiecywałyśmy sobie z Janką, że nie zmrużymy oka i zobaczymy wreszcie św. Mikołaja, który w niewiadomy sposób wchodzi do zamkniętego mieszkania, ale nigdy to się nam nie udało. Jak tylko się rozwidniło szłyśmy obie do choinki, Janka pierwsza wchodziła pod gałęzie, a ja trzymałam ją za nogi, żeby jej, jak podejrzewałyśmy, „nie wciągnęło”. Prezenty były skromne, jakieś kokardy do nowych sukienek, książeczki, szaliki, ręcznie robione przez mamę, czapki, rękawiczki i rajtuzy. Wszystko to było praktyczne, ale przynosiło wiele radości. Na kolację wigilijną było dwanaście potraw, ryba smażona i gotowana, śledzie w oleju, smażone w cieście i siekane – potrawy przyrządzane do dzisiaj. Jeszcze kapusta z grzybami, śliżyki w mleku makowym, kisiel – koniecznie z żurawin i kisiel biały z mąki owsianej, którego dzieci nie ruszyły, makowiec zawijany i strucel z borówkami. Borówki, albo jak mówi się obecnie – czerwona jagoda, były bardzo popularne na wschodzie kraju i było ich bardzo dużo w każdym lesie. W moim domu rodzinnym było przyjęte, że na zimę oprócz zapasu ziemniaków, kisiło się kapustę w 50-kilogramowej beczce dębowej, kupowało się worki z 25. kilogramami mąki i cukru. Nie wiem dlaczego takie zapasy zimowe się robiło. Widocznie był w tym jakiś cel.
Konfirmacja
Wczesnym latem 1929 roku zamieszkaliśmy przy ulicy Szeptyckiego nr 18, mieszkanie nr 6. Do ważnych wydarzeń rodzinnych mających tu miejsce, należała z pewnością moja I Komunia św., którą przyjęłam rok później, 12 czerwca 1930 r. w naszym kościele parafialnym pw. Serca Jezusowego [18].
Nie było wtedy mody na długie sukienki; krótka, bardzo skromna, koloru écru, do tego welon do długości sukienki i koniecznie wianek mirtowy. Nie było żadnych przyjęć, ani prezentów. Dzieci z rodzicami gromadzili się w szkole; był wspólny wymarsz do kościoła, po ceremonii powrót do szkoły, w której rodzice przygotowali śniadanie: kakao, pieczywo, masło, wędliny, ser, trochę słodyczy. I wspólna fotografia, którą mam w pamięci: w środku, z siwą głową ksiądz katecheta Mojsiewicz, z jego lewej strony kierowniczka naszej szkoły, z prawej strony pani Gruszczyńska, popularnie zwana „Gruszką”, ucząca religii w klasach I-III. Przed nią ja, a obok „Gruszki” moja wychowawczyni, pani Kretowiczówna [19], przysadzista, dość pulchna, ale pełna ciepła, wyrozumiałości i matczynych uczuć. Później rozdanie obrazków pamiątkowych i rozejście się do domów.
Życie religijne uczniów było bardzo związane ze szkołą. Co niedziela zbiórka o 8.45 na boisku szkolnym i wymarsz do kościoła (5 minut drogi) na Mszę św., w pierwszy piątek miesiąca zbiórka w szkole i spowiedź św. Przed spowiedzią należało przeprosić tych, którym się naraziło i kiedyś musiałam przeprosić „Gruszkę” przez pocałowanie w rękę, która była zimna i wilgotna i wydawało mi się, że pocałowałam żabę.
Helena Mołczanowicz Dwa lata później, w mojej sukience pierwszokomunijw r. 1932. nej, przyjęła I Komunię św. moja siostra – Janka.
Beztroskie lata
Przez dziesięć ostatnich lat do wybuchu wojny, życie nasze, to znaczy dzieci, toczyło się beztrosko; były przyjaźnie, były fascynacje płcią odmienną, ale też i zwykłe znajomości bez głębszych uczuć. Życie w domu rodzicielskim upływało, jak to dzisiaj mówią młodzi – „monotonnie”. Ale gdzie tu mowa o monotonii, skoro trójka dzieci przechodzi jednocześnie wszystkie możliwe choroby wieku dziecięcego. Nie było w tamtych czasach szczepień ochronnych, ani antybiotyków, choroby trwały długo. A więc nieprzespane noce rodziców, zatroskane oczy ojca i tłukące się z niepokoju serce mamy. Troska o najmłodszego potomka, któremu lekarze dawali tylko kilka lat życia wyciskała łzy rodzicom. Ale mały żył i czuł się dobrze. Mama nie karmiła nas piersią, po prostu nie miała pokarmu, chociaż bardzo się o to starała, szczególnie po urodzeniu Ryśka. Cała trójka była karmiona mlekiem krowim lub kozim. Do rangi wydarzenia urosło podawanie Ryśkowi tzw. fasfatyny [20]; Janka i ja czasami dostawałyśmy ten specyfik na czubku łyżki do pokosztowania. Wszyscy musieliśmy połykać tran. Była to cała ceremonia, a zajmował się tym ojciec. Na talerzyku kawałeczki chleba ze śledziem, albo tylko z solą, butelka z tranem i łyżka stołowa w rękach ojca, a my w kolejce, od najstarszej do najmłodszego. I tak codziennie rano, i nie było od tego odwrotu. Oprócz tranu, mama na okres jesienno-zimowy sporządzała odżywkę. Były to świeżutkie surowe jajka w skorupkach zalane sokiem z cytryn. Jak się skorupki rozpuściły dodawało się miód. Dostawaliśmy to dwa razy dziennie po łyżce.
Kiedy miałam dwanaście lat zachorowałam zimą na zapalenie stawów. Leżałam chyba ze dwa miesiące, a leczenie opierało się jedynie na smarowaniu wszystkich stawów jakąś maścią i trzymaniem w cieple. Miałam obandażowane i otulone watą wszystkie stawy, a kiedy ojciec podnosił mnie na rękach, żeby mama prześcieliła łóżko, krzyczałam z bólu. Janka i Marysia (sąsiadka z Krawieckiego zaułka) urządzały dla mnie przedstawienia na motywach znanych bajek. Przebierały się w stroje zrobione z bibuły karbowanej, wymyślały jakieś niesamowite rekwizyty, aby umilić mi ciężki czas. Śpiewały, tańczyły, deklamowały. Janka miała wielką wyobraźnię i fantazję, i potrafiła jedną wymyśloną bajkę opowiadać przez cztery dni. Do chorób mniej poważnych, przy podwyższonej temperaturze, nawet przy silnym kaszlu, lekarz nie był wzywany. Gorące herbaty ziołowe, mleko z miodem i smalcem, bańki stawiane przez mamę, to było leczenie. Nie przypominam sobie, aby ktoś z naszej trójki chorował na zaburzenia żołądkowe.
W rodzinie panował spokój i chyba w życiu uporządkowanym wszystko jest łatwe i normalne. Rodziców nazywaliśmy Mamusią i Tatusiem, bez żadnych przydomków i wiadomo było, że musimy ich słuchać i być posłusznymi, a za jakieś wykroczenie trzeba było ponieść karę. Jeśli idzie o zabawki, oprócz szmacianej lalki z głową celuloidową, nic nie pamiętam. Zresztą nie było za dużo wolnego czasu na zabawy. Latem dwa miesiące wakacji spędzane na wsi, zabawy na podwórku w chowanego, berka, klasy, w piłkę, w dwa ognie, odrabianie lekcji.
Mieliśmy niedużą, ale wysoką komodę z sześcioma szufladami. Każde z nas miało po dwie. Jedną na bieliznę i ubrania, drugą na przybory szkolne. I te właśnie drugie szuflady były często powodem kar. Zawsze po kolacji, kiedy nic nie zapowiadało gromu, każdy miał stanąć przed ojcem ze swoją szufladą. Niestarannie obłożone książki i zeszyty, kleksy, uwagi w dzienniczku, czasem nie podpisane przez ojca, powodowały represje; zakaz odwiedzin koleżanki, czy wstrzymanie obiecanego prezentu. Jak byłyśmy z Janką dużo młodsze, to za poważniejsze przewinienia musiałyśmy klęczeć. Gdy ktoś przychodził w tym czasie do rodziców, to siedziałyśmy na piętach, udając zabawę. Ja miałam najwięcej uwag w dzienniczku za rozmawianie na lekcjach. Ostatni raz dostałam za to po tyłku w wieku dwunastu lat. W szkole uczyłam się miernie, Janka natomiast bardzo dobrze i ona nie miała uwag w dzienniczku, bo wyładowywała się w domu, a ja w szkole. Jak Janka raz coś przeskrobała w szkole, to jej nauczycielka, pani Kiełczewska [21] powiedziała, że to wpływ starszej siostry. Moją wychowawczynią od klasy pierwszej do siódmej, jak już wspomniałam była pani Kretowiczówna.
Jak byłam w piątej klasie, nasz klasowy chór prowadzony przez wychowawczynię wystąpił w studio radiowym [22] z pieśniami Stanisława Moniuszki. Ubrane w świąteczne mundurki i mocno przejęte wchodziłyśmy do studia, jak gdyby do świątyni. Śpiewałyśmy „Pieśń wieczorną”, „Prząśniczkę”, „Znasz-li ten kraj” i „O matko moja”. Byłyśmy bardzo dumne, że słucha nas całe Wilno.
Najbliższe moje koleżanki to Fredka Stankiewicz, Teresa Pietkiewicz i Wanda Oklińska. Najbliższe kontakty łączyły mnie z Teresą, chociaż po powszechniaku byłyśmy w innych szkołach, ja w „Handlówce” [23], ona w „Nazarecie” [24]; razem byłyśmy na wagarach i przez jakiś czas miałyśmy wspólnego adoratora. Nie pamiętam jego imienia. Jego ojciec miał sklep ze słodyczami na Wielkiej Pohulance, naprzeciwko Dyrekcji Kolejowej i na nasze wspólne spotkania zawsze przynosił nam po batoniku chałwy.
Łyczniki
Do ukończenia podstawówki, dwumiesięczne wakacje spędzaliśmy w Łycznikach, gdzie mieszkały dwie siostry mamy, Anastazja i Jadwiga. Poza tymi miesiącami nie było bliskiego kontaktu z moimi ciotkami. Nie miałyśmy z Janką wspólnego języka z ich dziećmi. Anastazja miała córkę Jankę i syna Olka, dzieci sporo od nas młodsze, a Jadwiga dwóch chłopców, którzy kompletnie do nas nie pasowali. Łyczniki nie były typową wioską, była to raczej osada, z porozrzucanymi domostwami położonymi niezbyt blisko siebie. Kiedyś to była normalna wioska, ale na skutek jakiejś nieprzemyślanej reorganizacji powstała właśnie osada. Nie był to szczęśliwy traf, bo gospodarze nie mieli pola, ani łąk w jednym kawałku, ale w kilku i często dosyć daleko od domostw. Łyczniki były właściwie przedmieściem Smorgoń, tam się odbywały jarmarki, chodziło się po zakupy, czy do kościoła. Towarzyszami naszych długich wakacji byli bracia Ciunowicz, których ojciec był zarządcą pobliskiego majątku. Starszy Mietek był uczniem Szkoły Technicznej w Wilnie i chyba nie bardzo mu pasowało towarzystwo podfruwajek. Ale w latach późniejszych spotykaliśmy się czasami w Ogrodzie Bernardyńskim. W czasie wakacyjnych miesięcy nie mieszkaliśmy u żadnej z ciotek, bo biorąc pod uwagę naszą wygodę rodzice wynajmowali mały domek stojący na wzgórzu, i tylko łąka dzieliła nas od wspaniałego sosnowego lasu. Zbierałyśmy tam różne jagody i grzyby.
Marszałek
Józef Piłsudski umarł 12 maja 1935 r. i cały kraj okrył się żałobą. Do dzisiaj pozostały w pamięci fragmenty jakichś wzniosłych niesłychanie wierszy:
To nieprawda, że Ciebie już nie ma, to nieprawda, że jesteś już w grobie, płacze dziś cała polska ziemia, cała polska ziemia w żałobie.
No cóż, nie tylko nasi wschodni sąsiedzi mieli swego idola. Oczywiście wszystkie w szkole płakałyśmy, bo jak nie płakać śpiewając takie treny. O przebiegu pogrzebu słuchało się w radio i czytało w prasie. W swoim testamencie Marszałek zarządził, aby jego serce zostało pochowane w grobie na Rossie razem z prochami matki. Miasto pobudowało pomnik na kwaterze żołnierzy walczących w roku 1920 w bitwie polsko-sowieckiej. Do czasu ukończenia budowy sprowadzono prochy matki z rodzinnego grobu na Litwie Kowieńskiej i umieszczono w Ostrej Bramie; tak samo serce w urnie, którą przywieziono z Krakowa pociągiem. Cała trasa kolejowa była udekorowana kirem, a przejazdowi pociągu towarzyszyli mieszkańcy miast.
Ceremonia pogrzebowa pod przewodnictwem arcybiskupa Jałbrzykowskiego odbyła się 12 maja 1936 r. Z Warszawy przyjechał prezydent Mościcki i wielu dygnitarzy państwowych. Udział wzięły wszystkie instytucje państwowe, szkoły od podstawowych po wyższe uczelnie, służba mundurowa i oczywiście mieszkańcy Wilna. Pochód był tak olbrzymi, że kiedy czoło konduktu znajdowało się już na Rossie, ostatni jego uczestnicy wychodzili spod Ostrej Bramy. Orkiestry wojskowe grały marsze pogrzebowe tak przejmująco, że łzy leciały same.
Wilno 1936. Pogrzeb serca Józefa Piłsudskiego. Piłsudski był postacią mocno kontrowersyjną [25]. Miał wielu zwolenników, ale także przeciwników. Rządził twardą ręką i znane było jego powiedzenie skierowane do członków rządu: „Wam kury macać, a nie rządzić”. Był człowiekiem nie dbającym o dobra materialne, ani dla siebie, ani dla rodziny. Chciał być natomiast niezastąpiony, sławny i dążył do tego skupiając wiele ważnych funkcji państwowych w swoim ręku.
W Gimnazjum Kupieckim
W roku 1933 została wprowadzona nowa reforma szkolna [26] zmieniająca dotychczasowy system nauczania; jego kolejne stopnie to sześć klas szkoły powszechnej, cztery lata gimnazjum i dwa liceum. W związku z tym, po szóstej klasie, w roku 1935 zdawałam egzamin do Państwowego Żeńskiego Gimnazjum Kupieckiego. W dniu ogłoszenia wyników okazało się, że jest o wiele mniej miejsc w szkole, niż dziewcząt zakwalifikowanych do nauki. Tego samego dnia zarządzono dodatkowe egzaminy, a ja odpadłam, nie znając niektórych nazw stolic krajów europejskich. Tak więc, znów znalazłam się w szóstej klasie szkoły powszechnej, ale już nowego typu. Papierów złożonych w „Handlówce” nie wycofano, bo miałam zdawać egzamin za rok.
Nie wiem, czym kierowali się rodzice wybierając dla mnie tę szkołę; najprawdopodobniej chodziło o zdobycie fachu. Jednak już w roku 1933 postanowiono, że po ukończeniu „Handlówki”, będę kontynuować naukę w Liceum Administracyjno-Handlowym, a jeszcze później będę składała egzaminy do Wyższej Szkoły Handlowej (WSH) z siedzibą w Sopocie. I tak w roku szkolnym 1936/37, po pomyślnym zdaniu egzaminów, zostałam uczennicą Państwowego Żeńskiego Gimnazjum Kupieckiego z siedzibą przy ul. Wileńskiej, róg Żeligowskiego, naprzeciw kościoła św. Katarzyny, gdzie mieściło się Żeńskie Gimnazjum Sióstr Benedyktynek. Dyrektorką była pani Klawe [27], wychowawczynią pani Jacynowa [28], najelegantsza ze wszystkich nauczycielek. Wśród panów elegancją wyróżniał się pan Rynkowski, który nawiasem mówiąc nie był wierzący i jeździł do Poznania, aby wziąć ślub cywilny, bo na naszym terenie Urzędu Stanu Cywilnego nie było. Z innych nauczycieli pamiętam panie Pawlikowską [29], Matczyńską, Hlebowiczównę [30], Bildzinkiewicz, Gerke, panów Górskiego [31] i Puchnowskiego.
Oprócz przedmiotów ogólnych, obowiązujących we wszystkich gimnazjach, miałyśmy arytmetykę handlową, towaroznawstwo, księgowość, technikę reklamy, maszynopisanie. Siadałyśmy w ławkach jak popadnie, ale tak szczęśliwie się złożyło, że utworzyła się wspaniała czwórka przyjaciółek, która przetrwała razem cztery lata. Ze mną siedziała Zosia Łuczynowiczówna, za nami Lodka Sajkowska i Janka Janowiczówna. Zosia była pełną sierotą, którą wychowywało bezdzietne wujostwo, a Lodka mieszkała na prowincji około 80 km od Wilna i kwaterowała u ciotki.
Z Teresą Pietkiewicz stosunki trochę się ostudziły z powodu uczęszczania do różnych szkół, ale i tak codziennie rano spotykałyśmy się, aby razem dojść do pewnego miejsca, gdzie nasze drogi rozchodziły się; ona na Górę Bouffałową, ja na ulicę Wileńską.
Lubiłam swoją szkołę, koleżanki, nauczycieli. Z przedmiotów, najbardziej bliski mi był język polski i arytmetyka handlowa. Nie lubiłam fizyki, a najgorzej uczyłam się niemieckiego, potem przeszłam na francuski, ale mimo korepetycji uzyskiwałam zaledwie ocenę dostateczny minus. Miałam wielkie wyrzuty sumienia, bo dodatkowe lekcje kosztowały, a w rodzinie liczył się każdy grosz. Oczywiście obowiązywały mundurki i płaszcze z niebieskimi wypustkami oraz tarcze; numer mojej szkoły, jeżeli dobrze pamiętam, to 326. W ciągu roku szkolnego, przynajmniej cztery razy chodziłam ze szkołą do teatru. Było to jakby święto. Lekcje trwały krócej, odświeżone świąteczne mundurki i wielka radość. Po przedstawieniach, które rozpoczynały się o godzinie 18, spotkanie i bardzo krótki spacer, bo ja już o godzinie 20. musiałam być w domu. W roku szkolnym 1937/38 miałam sympatię Tolka Zachwadowskiego, ucznia Gimnazjum Zygmunta Augusta [32], z którym spotykaliśmy się też w teatrze. Trwała między nami ożywiona korespondencja, a miejscem „skrzynki pocztowej” był parapet na parterze pewnego domu przy ul. Archanielskiej. Rolę listonosza u mnie pełniła Janka.
Miejscem spotkań młodzieży szkół średnich był deptak zwany „Jerek” na ulicy Mickiewicza, między ulicą Wileńską a placem Katedralnym. Każdego popołudnia było tam tłoczno, gwarno i wesoło. Nasza szkolna czwórka, chociaż nie słynęła ze specjalnej urody, odznaczała się smukłością i miłą aparycją, i wzbudzała zainteresowanie nawet wśród podchorążaków. Musiałam czasami zabierać ze sobą Jankę, która była raczej biernym widzem i nie sprawiała mi żadnego kłopotu. Przyjemne chwile psuł mi widok zegara na wieży katedralnej, bo gdy zbliżała się znienawidzona godzina ósma, jak dzika pędziłam do domu, by zdążyć na czas.
Na początku czerwca 1938 r. moja klasa wyjechała na osiemnastodniową wycieczkę. Opiekunami naszymi byli nauczyciele: pani Matowska, nauczycielka gimnastyki, i pan Puchnowski, który uczył geografii. Jak się później dowiedzieliśmy był kapitanem rezerwy Wojska Polskiego i niestety zginął na początku wojGdynia 1938. Trzecia od lewej Helena Mołczanony w obronie Warszawy. wicz, czwarta od lewej Zofia Łuczynowicz.
Pociąg, którym jechałyśmy tylko nocą, był przygotowany do spania, i w każdym przedziale spało sześć dziewcząt. Pierwszym miastem, gdzie zatrzymaliśmy się był Białystok, potem Warszawa, Toruń, Gdańsk, Gdynia. W każdym z tych miast zatrzymywaliśmy się na parę dni, najdłużej w Warszawie i Gdyni. Gościli nas w swoich murach uczniowie bratnich szkół. Na wycieczce obowiązywał oczywiście strój szkolny; granatowa spódniczka, biała bluzka z krótkim rękawem i marynarskim kołnierzem, plakietka „Wilno” przy krawacie i beret ze znaczkiem gimnazjalnym. Na dni chłodniejsze prochowiec. W Warszawie – Stare Miasto, Zamek Królewski, Łazienki, Muzeum „Zachęta”, Wilanów – zajęło to nam chyba pięć dni. Urzekł nas Toruń; małe miasto w porównaniu z Warszawą, starówka, most chyba kilometrowy przez Wisłę, i przemili koledzy z Męskiego Gimnazjum Kupieckiego, którzy nie odstępowali nas przez cały pobyt w tym mieście. W Gdańsku cisza zaległa kompletna i strach ścisnął nam serca na widok sztandarów ze swastyką, mnóstwo młodych ludzi w brązowych mundurach, i znów swastyki i twardy język niemiecki, zagłuszający mowę polską. Wolne Miasto Gdańsk; trudno było pogodzić się, że w mieście leżącym w Polsce, tyle brunatnych mundurów, tyle swastyk i tyle znienawidzonego języka. Spaliśmy tam tylko jedną noc i nic z tego pięknego miasta nie zapamiętałam oprócz portowych dźwigów. Potem Gdynia – wielka nadzieja Polski. Mała rybacka wioska przeobrażała się w wielki nowoczesny, jak na tamte czasy port. Tam byliśmy najdłużej. Zwiedzaliśmy port bardzo dokładnie, i od strony morza, i od lądu, zwiedziliśmy parę statków handlowych pod obcymi banderami. Byliśmy na Oksywiu, zwiedzaliśmy piękne tereny poza miastem. Pamiętam statek włoski, gdzie kucharz gotował makaron w olbrzymim kotle, stojąc na drabince, aby nie połamać długiego włoskiego makaronu. Poczęstowali nas tym makaronem z jakimś sosem, nie bardzo dawałyśmy radę z jedzeniem z powodu długości rurek makaronowych. Wycieczka zakończyła się szczęśliwie, ale nie dla mnie. Jazda pociągiem powodowała chorobę lokomocyjną, nie mogłam spać, okropnie reagował żołądek, nie mogłam jeść i bardzo schudłam. Po powrocie szybko doszłam do siebie i byłam wdzięczna rodzicom za sfinansowanie wycieczki i kosztów dodatkowych, jak na przykład kupno prochowca, który kosztował 17 zł.
Ostatnie wakacje
Wakacje w latach 1937 i 1938 spędziłam na koloniach w miejscowości położonej około 30. km od Wilna, zwanej potocznie „Kukawką” [33]. Był to zespół obiektów położonych naprzeciwko siebie, po obu stronach szosy. Z jednej strony stało siedem domów mieszkalnych, stołówka i kuchnia, oraz szpitalik. Z drugiej strony niby park, niby las, z dość znacznym terenem obsadzonym czerwonymi porzeczkami. Tu stał maszt, gdzie codziennie rano wciągano chorągiew biało-czerwoną, tu odbywał się apel poranny i gimnastyka, a kilkadziesiąt metrów dalej Wilia, a za nią prawdziwy sosnowy las. Jeden raz była tu ze mną Janka i mieszkałyśmy w 4-osobowym pokoju „Raj” razem z wychowawczynią. Nikt nie lubił tej osoby i zadaniem mieszkanek „Raju” było uprzykrzenie jej pobytu w miarę jak najszybciej. Podkładałyśmy więc do łóżka jakieś robactwo i żaby, pod prześcieradło kamyki i oset, i biedna „ofiara” po dwóch tygodniach podziękowała za pracę. W jej miejsce przyszła młoda, wesoła wychowawczyni, przyjęta przez całą kolonię z wielkim entuzjazmem.
W następnym roku mieszkałam w 8-osobowym pokoju „Kominek” z prawdziwym, ale nie używanym kominkiem. Ten kominek w r. 1936. okazał się dla nas zmorą, bo zadomowiły się w nim pająki, które wykryłyśmy zupełnie przypadkowo pewnego bardzo wczesnego poranka jak łaziły po białej pościeli. Było wiele krzyku i obrzydzenie, a kominek został najpierw wydezynfekowany, a potem podpalono w nim drewno i pozbyłyśmy się niechcianych gości, mocno zasiedziałych. Po apelu i porannej toalecie, było śniadanie, codziennie takie samo. Biały chleb z masłem i białym serem, mleczna kawa zbożowa. Po śniadaniu, albo wycieczki piesze po okolicy, albo przeprawa łodziami na drugą stronę Wilii do lasu. Drugie śniadanie tylko dla chudzielców, do których i ja się zaliczałam, jakieś mleczne kaszki i zupy, których nie cierpiałam, więc chowałam się w gęstych krzakach porzeczek i objadałam się nimi. Do obiadu wolny czas dla siebie. Obiad dwudaniowy, na deser jabłka. W niedzielę podwieczorek; kakao i ciasto. W niedzielę mogli kolonistów odwiedzać goście, więc rodzice zjawiali się z paczkami. Po ich wyjeździe, po kolacji, wszystkie przywiezione wiktuały lądowały na wspólny stół i trwało objadanie się nimi aż do 22.00. Kończyło się to zwykle niedyspozycjami żołądkowymi, czasem poważniejszymi i przydawał się wtedy szpitalik. Jeśli dopisywała pogoda, to prawie codziennie po kolacji i apelu urządzało się ognisko nad brzegiem Wilii. Piekło się kiełbaski, ale przede wszystkim śpiewało, śpiewało. Często przepływały tratwy i flisacy zatrzymywali się na moment, a jeżeli byli to młodzi oryle to śpiewali razem z nami. Codziennym strojem był kostium gimnastyczny, a nad rzeką kąpielowy. W sukienkę ubierało się tylko w niedzielę, do kościoła odległego o 2 km i na spotkania z gośćmi. Ale i tak mieszkańcy wioski, gdzie znajdował się kościół nie lubili nas. Gdy w dzień powszedni przechodziłyśmy przez wioskę w stroju gimnastycznym nazywali nas „gołymi diabłami”. Niedaleko za tą wioską znajdował się obóz wojskowy i niektóre koleżanki wychodziły po godzinie 22. na spotkania z poznanymi po wyjściu z kościoła, żołnierzami. W te wieczory trzeba było je kryć, bo przed godziną 23. pokoje były kontrolowane przez wychowawców. Po obchodzie w swoim pokoju, biegło się do pokoju delikwentki i kładło do jej łóżka. Zawsze się to udawało. Ostatnia noc przed wyjazdem to była tzw. „zielona noc”. Szaleństwo trwało niemal do świtu. W koszulach nocnych, albo owinięte prześcieradłami biegałyśmy po parku, straszyło się młodsze kolonistki, robiło się kawały wychowawcom; nie było silnych, aby przyhamować te wariactwa. Żal było wyjeżdżać. Następnego dnia po śniadaniu, autobus przewoził kolonistów pod dworzec, skąd odbierali nas rodzice.
O handlu nieco
Prawie wszystkie sklepy z odzieżą, obuwiem, artykułami przemysłowymi, jubilerskimi i futrzarskimi, były w rękach żydowskich i mieściły się w samym centrum miasta, przy ulicach Niemieckiej, Wielkiej, Dominikańskiej. Były oczywiście wyjątki, chociaż bardzo nieliczne, i na przykład duży sklep kolonialny, który prowadził ojciec Teresy Pietkiewicz, mieścił się na ulicy Mickiewicza. Księgarnie były w rękach polskich, jak i mniejsze sklepy spożywcze. Żydzi prowadzili też sklepy typu „mydło i powidło”, i wielu ludzi mogło w nich kupować „na zeszyt”, rozliczając się raz w miesiącu. My kupowaliśmy w sklepie spożywczym naprzeciwko mojej szkoły, który prowadzili rodzice Fredki Stankiewiczówny, ale też korzystaliśmy ze sklepików żydowskich; tam można było targować się i zawsze ustąpili parę groszy. Mama, wysyłając mnie po zakupy do takiego sklepiku, zawsze przykazywała, aby się targować. Nigdy nie umiałam tego robić, bo uważałam to za wielki wstyd, i nie potrafię do dnia dzisiejszego. Pamiętam jak z rodzicami poszłam kupować zimowy płaszcz szkolny. Był z granatowego sukna, z niebieskimi wypustkami przy kołnierzu i mankietach, ze srebrnymi guzikami. Było to na ulicy Niemieckiej; olbrzymi magazyn na pierwszym piętrze, właściciel Żyd o nazwisku Noz [34]. Kiedy płaszcz był wybrany, Żyd podał cenę 60 zł, a ojciec powiedział, że kupi za 30 zł. Zaczerwieniłam się ze wstydu, myśląc, jak ojciec zawsze taki sprawiedliwy dla ludzi i wyrozumiały, mógł obniżyć cenę o połowę. Był długi targi, odchodzenie do drzwi i wracanie, wielkie lamenty właściciela o wykorzystywaniu, i wreszcie płaszcz został kupiony za złotych 35. Mnie to jednak nie przekonało o konieczności targowania się.
Warzywa i owoce kupowało się na rynku Drewnianym, gdzie większość sprzedających to też byli Żydzi. Pamiętam starą Żydówkę, która zimą sprzedawała mrożone jabłka. Siedziała na takim trójnogu żelaznym, a pod siedzeniem stał żeliwny garnek z żarzącym się węglem drzewnym. Jabłka były brązowe i zamrożone aż do środka i przypominały wyglądem pączki. Rozmrażało się je zalewając zimną wodą, a gdy na wierzchu powstała tafelka lodu, zmieniało się wodę, do czasu gdy lód przestał się ukazywać. Jabłka były wspaniałe i przypominały smakiem wino.
Nie mam własnych wspomnień, które można by wpisać pod hasło antysemityzmu. W mojej klasie gimnazjalnej były cztery Żydówki, dwie Litwinki (dowiedziałyśmy się o tym na początku wojny) i jedna Rosjanka, i nigdy nie było między nami najmniejszych starć, ani konfliktów na tle narodowościowym. Ale pamiętam bojkot sklepów żydowskich w roku 1937, czy też 1938. W największych magazynach wybijano szyby, poszturchiwano przechodzących Żydów, wszystko pod egidą studentów. Część z nich zabarykadowała się w gimnazjum Zygmunta Augusta, a ludzie przynosili im jedzenie, które oni wciągali przez okna w przygotowanych koszykach. W roku 1938 otwarto kilka dużych, eleganckich magazynów z bławatami i odzieżą, prowadzonych przez Polaków. Wisiały tam wywieszki „sprzedaż za gotówkę”, „ceny stałe”, i chyba z powodu tej ostatniej, nie było wielu kupujących, bo ludzie byli przyzwyczajeni do targowania się.
Pisząc o handlu w Wilnie, trzeba wspomnieć o domu handlowym braci Jabłkowskich, który mieścił się między ulicami Wileńską, Mickiewicza i Jagiellońską. Zajmował parter, I oraz II piętro, i można tam było zaopatrzyć się we wszystko, co potrzebne do życia od urodzenia aż do śmierci, łącznie z trumną.
Kiermasze
W Wilnie w ciągu roku odbywały się cztery kiermasze. Największy, 4 marca w dniu św. Kazimierza, który był patronem Wilna, odbywał się na placu Łukiskim i znany był nawet poza granicami Polski. Dzień nie zawsze był pogodny, czasami deszcz i śnieg dawały się we znaki, ale mimo tego zawsze było tłoczno i wesoło. Zajęć szkolnych w tym dniu nie było, za to wspaniała okazja na spotkania. Na targu dominowały artykuły drewniane dla potrzeb domowych i gospodarczych, drób, drobne zwierzęta gospodarcze i pasze dla nich, ale nade wszystko stragany z piernikowymi sercami z wypisanymi różnymi imionami i wyznaniami miłosnymi. Przeróżne drobnostki w rodzaju gwizdków, piszczałek, kogucików, języków teściowych i niezliczona ilość balonów różnego kalibru i kolorów. Przychodziło się tam wczesnym przedpołudniem, wskakiwało dosłownie na godzinkę do domu, i z powrotem, aż do zmierzchu. Na szyi wianek smorgońskich obwarzanków [35], no i koniecznie podarowane przez chłopaka, czasem dwóch, serce z odpowiednim napisem. Kiermasz trwał także następnego dnia i natychmiast biegło się tam po szkole.
Drugi kiermasz odbywał się 23 kwietnia w dniu św. Jerzego na placu Orzeszkowej. To był najmilej wspominany kiermasz. Raz, że to już wiosna, a poza tym w sprzedaży kwiaty. Doniczkowe, cięte, iglaki, sadzonki, nasiona, doniczki i ziemia kwiatowa. Można było oczy nacieszyć różnymi kolorami, a od zapachów aż się kręciło w głowie. Największym powodzeniem cieszyły się fiołki, najtańsze, skromne, ale jakże urokliwe. Spacerowało się po Mickiewicza na odcinku plac Orzeszkowej – plac Katedralny, z bukiecikiem fiołków. Trzeci kiermasz 29 czerwca w dniu Piotra i Pawła, usytuował się na placu przed kościołem św. Piotra i Pawła na Antokolu. Tu dominował len i jego wyroby. A więc płótna bielone i surowe do kupowania w metrach, pościel, ręczniki, ścierki kuchenne i prześlicznie haftowane obrusy. Ten kiermasz nie cieszył się powodzeniem u młodzieży, przyjeżdżało natomiast sporo gości zagranicznych. Na czwartym kiermaszu sprzedawano zioła; nie pamiętam kiedy się odbywał [36].
Bytowanie na Szeptyckiego
W roku 1932, którejś nocy zachorowała mama. Chwyciły ją bardzo silne bóle i nawet krzyczała. Ja i Janka byłyśmy kompletnie sparaliżowane ze strachu, a trzyletni Rysiek biegał od ojca do łóżka mamy i całował ją po rękach. Pogotowie zabrało mamę do szpitala św. Jakuba [37]. Kiedy następnego dnia poszliśmy z ojcem do szpitala, doktor Żemojtel [38] powiedział, że był to atak ślepej kiszki, i bez żadnych wstępnych przygotowań należało przeprowadzić operację, bo wywiązało się już zapalenie otrzewnej. Udaną operację mamy skwitował słowami „pewnie Bóg pożałował te dzieci”.
Wynajmowaliśmy wtedy mieszkanie w jednopiętrowym, drewnianym domu z czterema mieszkaniami. My mieszkaliśmy na parterze, obok rodzina Giedrojciów z dwiema córkami w naszym wieku. Po wybuchu wojny rodzina Giedrojciów wyprowadziła się i zamieszkał tam najstarszy syn gospodarza domu z żoną. Na górze mieszkała trzyosobowa rodzina o nazwisku Szyszko, a ich córka miała 24 lata. Po drugiej stronie starsze, samotne małżeństwo o nazwisku de Buko; on, jak ludzie mówili, był carskim wyższym oficerem. Był u nich duży pies wilczur, bardzo przyjazny dzieciom i ich wymyślnym zabawom, ale do czasu, bo kiedyś zniecierpliwiony, ugryzł Ryśka w twarz. Po wybuchu wojny syn państwa de Buko zabrał rodziców i wyjechali z Wilna. W ich miejsce zamieszkała daleka krewna żony gospodarza ze swoją przyjaciółką. Obie były niezamężne, obie miały na imię Józefa, bardzo sympatyczne i uczynne. Na jedną mówiła się Józia, na drugą Ziuta; ta pierwsza pracowała w fabryce czekolady, a Ziuta prowadziła gospodarstwo domowe.
Nasze mieszkanie składało się z trzech dosyć obszernych pokoi, kuchni i maleńkiego przedpokoju. Fenomenem był tylko jeden piec z zielonych kafli, który
ogrzewał całe mieszkanie. Był tak usytuowany, że w każdym pokoju była jego część. Była też w nim głęboka wnęka, gdzie zimą stał garnek z zawsze gorącą zupą. Do mnie i do Janki należał obowiązek dbania o czystość i porządek w dwóch pokojach. Szczególnie z jednego byłyśmy bardzo dumne, bo wydawał się nam taki ładny. Trzyokienny, a przy każdym oknie donica drewniana z wysokimi oleandrami kwitnącymi różowo i biało. W jednym rogu konsolka z książkami, nie było ich wiele. Oczywiście lektury, „Pan Tadeusz”, utwory Słowackiego, trochę Rodziewiczówny, dwie książki Gojawiczyńskiej – „Dziewczęta z Nowolipek” i „Rajska jabłoń” – coś z Prusa i parę książek autorki, której nazwiska nie pamiętam [39], takie jakieś podwójne, o życiu dziewcząt uczących się na prywatnych pensjach. Chyba trochę marzyłyśmy o takim życiu. W drugim rogu pokoju, stał zapamiętany od najwcześniejszych lat, gramofon z niebieską tubą, a między oknami znajdowało się lustro typu tremo. Po drugiej stronie zielona otomana z wałkami, na której ja spałam, owalny stół przykryty zieloną pluszową serwetą, kupioną w roku 1935 w sprzedaży wysyłkowej (mam ją do dzisiaj), sześć krzeseł z zielonym obiciem. Przez całą długość pokoju chodnik utkany własnoręcznie przez ciotkę Anastazję z różnego rodzaju resztek kolorowych materiałów. Ciotka miała warsztat tkacki u siebie w domu, i co roku przywoziliśmy kolorowe dywaniki. W oknach wisiały białe, długie firanki, a podłoga zawsze błyszczała. To było wszystko; może jeszcze w kącie gitara, na której uczył mnie grać organista z naszego kościoła. Pastowanie i froterowanie podłogi należało też do mnie i Janki.
W drugim pokoju na kanapie spała Janka. Był tam znów stół i cztery krzesła, nasza, to znaczy dzieci, komoda oraz trzydrzwiowa szafa, która przedzielała pokój; za nią stał tapczan, gdzie spał Rysiek. Stał tam też duży trzcinowy kufer, gdzie trzymało się nieużywane ubrania. Przy jednym oknie stał na podłodze fikus, który piął się już po suficie, przy drugim oknie nie było nic, i można było przez nie wyskoczyć do ogrodu. Pod oknem na zewnątrz była ławeczka, gdzie często z przyjemnością siadywało się szczególnie wiosną, gdy kwitły drzewa.
Trzeci pokój, który był jednocześnie sypialnią rodziców, był najczęściej używany. Pod oknem duży stół, krzesła, poza tym łóżko rodziców, komoda, nożna maszyna do szycia marki „Singer” i fotel mamy. Tu jadaliśmy, chociaż wspólne obiady były tylko w niedziele. Z pokoju rodzicielskiego pamiętam wiele obrazów, szczególnie z jesiennych i zimowych wieczorów; ojciec z gazetą, Janka i ja przy lekcjach, a mama w swoim fotelu jak zwykle z jakąś robótką. Na drutach, albo szydełkiem robiła szaliki, czapki, rajtuzy, rękawiczki, koronki, tzw. wstawki, które wszywała do powłoczek, mereżkowała chusteczki do nosa. Dziwnym nam się wydawało, że po ciężkim dniu był to dla niej odpoczynek. Pamiętam jak któregoś wieczora Janka wzdychała „jak mi się chce pić”, po chwili znów to samo, i jeszcze raz. Po jakimś czasie ojciec powiedział do niej: „przynieś mi wody”, i kiedy posłusznie przyniosła szklankę, ojciec powiedział – „pij”. Miał takie zdrowe poczucie humoru. Często tłukłam naczynia. Kiedyś mama mocno się zdenerwowała i podniesionym głosem powiedziała: „jak ty to robisz?”. Ojciec powiedział do mnie: „weź talerz i pokaż matce jak to się robi”.
Była jeszcze kuchnia, gdzie oprócz normalnej płyty z fajerkami i piekarnikiem był „wiejski” piec chlebowy. Mama sama piekła chleb, i jakże inaczej smakował kapuśniak, albo barszcz ugotowany w tym piecu. Był tam nieduży stół pod oknem do pracy i szafki na naczynia i garnki. Miejsca do jedzenia dla siebie i mamy, do mnie cerowanie swoich pończoch oraz skarpet ojca i Ryśka. Oprócz tego drobne zakupy i pomoc przy zmywaniu naczyń. Janka miała dryg do nożyc i igły, bo już jako małe dziecko potrafiła odciąć kawałek swojej sukienki, a nawet płaszcza, czy cholewki bucika.
Może dlatego rodzice dali ją do Gimnazjum Krawieckiego, które mieściło się w Ogrodzie Bernardyńskim, a wagarujący chłopcy z Góry Trzech Krzyży puszczali w okna klas zajączki lusterkiem. Ja nie miałam najmniejszych zdolności do igły, szydełka czy drutów. To, że nauczyłam się cerować, i to ładnie, zawdzięczam ojcu, który uczył mnie tego, łącznie z używaniem naparstka. Dwa ostatnie lata w szkole podstawowej, w każdy poniedziałek chodziło się na sześć godzin do szkoły gospodarstwa domowego. W kolejny poniedziałek było co innego: kuchnia, pralnia, prasowalnia, szwalnia. Najbardziej lubiłam kuchnię, nie do przyjęcia była szwalnia. Niczego się tam nie nauczyłam, bo chociaż w domu była mama świetnie szyjąca, nie nauczyła mnie niczego, widocznie nie miała wystarczającej cierpliwości dla takiej łamagi i wolała zrobić każdą rzecz sama, niż mnie nauczyć. Prałyśmy i prasowałyśmy rzeczy należące do pań nas uczących, szyłyśmy i robiłyśmy na drutach ze swoich materiałów, a gotowałyśmy obiad dla siebie, po uiszczeniu jakiejś drobnej kwoty na produkty żywnościowe.
Wyżywienie w naszym domu było bardzo skromne. Mięso na obiad było dwa razy na tydzień. Dużo było potraw z ziemniaków: placki ze śmietaną, babka kartoflana, kiszki ziemniaczane. I zawsze koniecznie zupa, a mleczną trzeba było jeść już na śniadanie. Były to albo płatki owsiane, albo zacierki. Ryb było niewiele w jadłospisie, za to śledzie pod różnymi postaciami. Co tydzień w sobotę mama piekła niewyszukany placek proszkowy z owocami, albo galaretką. Ze słodyczy były landrynki i kawałeczki czekolady. Pani Józia dostawała ekwiwalent w czekoladzie, były to nieforemne grube kawałki czekolady z odpadu. Co miesiąc mama kupowała od niej kilogram czekolady za 80 groszy. Do chleba, na śniadanie, czy kolację było masło, dużo białego sera, oraz jajka. Pamiętam, że ojciec miał dobrego znajomego, nawet przyjaciela, pana Jana Budzińskiego. Znali się ze wspólnego zaangażowania się w życie naszego parafialnego kościoła. Pan Jan miał własną masarnię i sklep wędliniarski na Małej Pohulance. Tam ojciec kupował wędlinę, tzw. rozmaitości składające się z różnych gatunków wędlin po parę plasterków, i kosztowało to 1,40 zł za kilogram. Kupował też okrawki wędlin bez sznurka i plomb za 60 groszy za kilogram. Cukier kosztował złotówkę za kilogram i ludzie bardzo narzekali, że drogo, bo zagranicę sprzedawało się po 60 groszy za kilogram.
Chcę jeszcze wspomnieć o doktor Witortowej [40]. Była naszym lekarzem rodzinnym, leczyła nas dzieci i dorosłych, odbierała poród u Mamy, jak rodził się Rysiek. Lekarze specjaliści przyjmowali w przychodni dla pracowników państwowych, gdzie należał ojciec, a usługi tam były bezpłatne.
Wielkanoc
Stół świąteczny był urządzany w drugim pokoju. O dekorację stołu dbałyśmy ja i Janka, o potrawy oczywiście mama. Obrus obszywałyśmy dookoła widłakiem; nie było to ziele objęte ochroną i można było je kupić na rynku. Jajka gotowało się w łupinach cebuli, a Janka wydrapywała jakieś wzorki na ciemnej, brązowoczerwonej skorupie. Najokazalej prezentował się mały prosiaczek upieczony w całości, i cała także, szynka wieprzowa upieczona w cieście chlebowym. Trochę lepszej wędliny, biała kiełbasa, a z ciast babka drożdżowa i z białego sera pascha, pieczona w piekarniku. Stół był przygotowywany w Wielką Sobotę popołudniu i wszystko na nim stało przez dwa dni wielkanocne. Był zwyczaj, że sąsiedzi i bliżsi znajomi przychodzili z życzeniami i każdy częstował się z tego świątecznego stołu. Dzisiaj nie wyobraża się normalnego życia bez lodówki, a wędliny tak szybko tracą świeżość. Lodówki nie mieliśmy, nie wiem nawet, czy były w tym czasie, za to piwnica była świetna do przechowywania żywności latem.
Piwnica była głęboka, chyba około 12 schodków w dół. Oprócz normalnych boksów na ziemniaki i warzywa, które miał każdy lokator, było jedno wspólne pomieszczenie z mocno ubitą ziemią. Tam stawiało się naczynia z mlekiem, masłem, mięsem itd. W rogu tego pomieszczenia zawsze były bryły lodu przysypane trocinami.
Spokojny tryb życia zakłócał raz w miesiącu jeden koszmarny dzień. To był dzień prania, które odbywało się w kuchni i przedpokoju. Gorąco jak w piekle, dwa kotły na płycie kuchennej, jeden z gotującą się bielizną, drugi z gorącą wodą, balia drewniana do prania, tara, ceber do płukania bielizny i kilka wiader z wodą. Ojciec już z rana, przed pójściem do pracy nanosił wodę ze studni, a wylewało się ją do ogrodu i „wychodka”. Cały zwykły porządek przewrócony był do góry nogami. Obiadu normalnego nie było, a biedna mama zła jak osa i trzeba było bardzo uważać, co się robi i mówi. Suszenie na podwórku (wielki plus), zimą na strychu. Duże sztuki, ręczniki, ścierki, mama z pomocą ojca maglowała sama. Drobne i delikatniejsze sztuki oraz odzież, prasowało się żelazkiem nagrzewanym węglem drzewnym. O stan białych kołnierzyków do mundurków szkolnych, które zmieniało się co dwa dni, dbałyśmy z Janką same.
Życie towarzyskie
Życie towarzyskie Rodziców było skromne. Ze stryjem [41] spotykali się i u nas, i u nich na imieniny i na święta. U nich była trójka dzieci, nie licząc Heli, która była już dorosłą i pracującą panną – pracowała jako maszynistka w sądzie i zarabiała 60 zł miesięcznie. Nas była też trójka i wszyscy mieliśmy przygotowane jakieś wierszyki, czy piosenki do popisywania się przed gośćmi. Rodzice żyli w wielkiej zgodzie z resztą lokatorów w naszym domu, którzy przychodzili czasami na ciasto sobotnie z herbatą, ale na imieniny nie byli zapraszani, i odwrotnie. Bardzo zaprzyjaźnieni byli z rodziną Jasiewiczów. Ona była chrzestną Janki, ich syn Witek, chrzestnym Ryśka. Pan Jasiewicz pracował w policji i był naszym dzielnicowym. Mieszkali blisko naszego domu i przynajmniej trzy razy w tygodniu odwiedzaliśmy się. Bardzo bliskie kontakty były z naszymi sąsiadami z zaułka Krawieckiego, a ich córka Marysia była prawie codziennym naszym gościem.
Jak dopisywała pogoda szaleliśmy w piłkę, w dwa ognie. Ja, Janka, dwie sąsiadki Giedrojciówny, Marysia, moja koleżanka Wanda Oklińska, syn gospodarzy Mietek i jego kolega Jurek (mieliśmy z ich domem wspólną studnię). Od czasu do czasu wpadał Tolek Zachwadowski i poznany na ślizgawce Stach Matusewicz. Chodziłyśmy też z Janką na ślizgawkę, najczęściej na Kolejówkę koło dworca kolejowego, gdzie widywałyśmy bardzo ładnego chłopca, który szalał na panczenach. Raz w tygodniu chodziłyśmy na ślizgawkę większą i z muzyką, do Ogrodu Bernardyńskiego. Spotykałyśmy się tam ze Stachem Matusewiczem, ale niestety osobne ślizganie się z nim nie było możliwe, bo pilnował nas podopieczny ojca, też Stach – Markulis, który był dużo, dużo starszy od nas i pracował w księgarni. Podobno był sierotą, niektórzy mówili, że to ochrzczony Żyd, i że wychowała go nasza wspólnota parafialna.
Wojna
Coraz częściej słyszy się słowo „wojna”. I tak minął 1938 rok, a pierwsze miesiące roku 1939 upływające w normalnym trybie życia, nie zapowiadały jakichkolwiek nieszczęść. Nauka naszej trójce szła nieźle, tylko Rysiek mocno rozrabiał i parę razy woźna z jego szkoły przyprowadzała go do domu z rozbitą głową przy zjeździe po poręczy schodów, albo w bójkach z kolegami. O wojnie zaczynało być jednak coraz głośniej i mama, tak jak w wielu innych rodzinach na początku marca 1939 r., zaczęła suszyć chleb. W maju tego roku zachorowałam na zapalenie płuc i długo nie mogłam pozbyć się kaszlu. Prześwietlenie rtg wykazało poważne zmiany w płucach i w połowie czerwca mama zabrała całą naszą trójkę i wyjechała na wieś do siostry. Mieszkaliśmy u niej, wracając pod dach domu późnym wieczorem. Dla mnie był uwiązany między drzewami hamak i tam przykryta kocem leżałam całymi dniami w sosnowym lesie. Za słaba byłam nawet na spacery. Oprócz normalnego jedzenia (nie miałam wcale apetytu), codziennie trzy razy mleko jeszcze ciepłe, prosto od udoju, jajka też prawie ciepłe zaraz po zniesieniu i dużo świeżych poziomek, które zbierały dzieci tamtejsze. I tak przeleżałam do 20 sierpnia czując się coraz lepiej i silniej.
Na skutek ponagleń ojca, 26 sierpnia przyjechaliśmy do Wilna. Wszędzie mobilizacyjne plakaty, a więc wojna nieunikniona. Pierwszego września był upalny dzień, w letniej sukience szłam z mamą do przychodni na badanie kontrolne. Dwa miesiące leżenia i intensywnego kalorycznego jedzenia zrobiły swoje i oprócz sił nabrałam niepotrzebnego ciała. Nie mając osiemnastu lat ważyłam 67 kilogramów. I wtedy, przez otwarte okno przychodni wpadły okrzyki „dziś rano Niemcy przekroczyły granice Polski”, „wiadomości nadzwyczajne”. Badania osłuchowe jak i prześwietlenie, nie wykazały żadnych zmian, morfologia i opad w dobrym stanie; wyzdrowiałam w odpowiedniej porze. W kilkanaście dni później, pierwsza bomba niemiecka, która spadła na Wilno, zabiła między innymi Stacha Matusewicza, chłopca o prześlicznych czarnych oczach. W mieście zapanował popłoch, mieszkańcy wyjeżdżali na wieś. Ojciec zadecydował, że mama z dziećmi wyjedzie do Smorgoń. Zaczęliśmy się pakować.
W mieście sytuacja pełna niepewności, żadnych informacji od władz. Dochodzą słuchy, że Niemcy wkraczają na ziemie polskie coraz głębiej. Dziwne i niezrozumiałe komunikaty w radio. W sklepach nic nie można kupić, szkoły i urzędy nieczynne, miasto zaciemnione, od czasu do czasu przelatują samoloty niemieckie nie czyniąc bombardowaniem większych szkód. Wieczorem z 16 na 17 września zdarzyło się coś niezrozumiałego. Zlikwidowano zaciemnienie miasta, rozpuszczono wiadomość, że koniec wojny, że Hitler skapitulował. Niezrozumiałym tylko była wielka liczba wojskowych i policjantów, którzy rzucali pod płotami i w ogródkach broń i jak w tańcu chocholim nie wiedzieli, gdzie skierować się. Przez całą noc rozlegały się słabe odgłosy strzałów i trwała ta wędrówka umundurowanych, nie wiadomo dokąd. Mieszkańcy przeżyli noc bez snu, a rano 17 września gruchnęła wiadomość, że w mieście są żołnierze radzieccy. Ukazał się też nadzwyczajny dodatek najpopularniejszej gazety (nie pamiętam tytułu), w którym redaktor naczelny przeprasza Wilnian za nieprawdziwe wiadomości o zakończeniu wojny, tłumacząc, że nie chciał powiększać istniejącego chaosu. Gazeta poinformowała, że wojska sowieckie przekroczyły wschodnią granicę Polski na całej długości i apelowała o pozostanie na miejscu. Ze strony władz nie było żadnych wyjaśnień istniejącej sytuacji. Nasz wyjazd na wieś stał się nieaktualny, bo tam już byli ruscy. Większość ludzi bała się niespodziewanego okupanta, znając z opowiadań jego biedę i okrucieństwo.
Sowieci w Wilnie
Około południa, rodzice pozwolili nam iść na „zwiady”. Zebrało się nas osiem osób i zeszliśmy w dół do ulicy Wielka Pohulanka, a tam mnóstwo żołdaków sowieckich, brudnych, kiepsko uzbrojonych, ale jak na razie uśmiechniętych i mocno zdziwionych, dlaczego jesteśmy tak odświętnie ubrani; czyżby na ich powitanie? Kiedy wróciliśmy do domu, ja prawie osiemnastoletnia panienka powiedziałam: „Mamusiu, oni wyglądają jak normalni ludzie”. Ale w następnych dniach nie byli już tacy życzliwi dla mieszkańców.
Hurtowo zaczęli wykupywać papier, kremy w drogeriach, które im nie smakowały, a niejeden spośród właścicieli ręcznego zegarka był zmuszony oddawać go spotkanemu żołdakowi. Prawie każdy z nich, miał na obu rękach, a nawet i na nodze zegarki. Pili wódkę, strzelali na oślep i ludzie bali się wychodzić z domu. Nie było żywności, zapasy się prawie skończyły. Pracujący mieszkańcy dostali nakaz zgłoszenia się do swoich miejsc pracy, gdzie siedzieli nic nie robiąc. I tak trwaliśmy w niepewności, w bezładzie, mocno niedożywieni, aż w listopadzie, nie pamiętam dokładnej daty, Sowieci podarowali Litwinom Wilno w podzięce za wyrażenie zgody na założenie baz wojskowych na terenie Litwy.
Litwini w Wilnie
Któregoś dnia [42] odbyła się defilada wojska litewskiego na ul. Mickiewicza na wysokości placu Łukiskiego. Przejechało kilka tankietek, i zdziwiliśmy się mocno, skąd wśród gapiów tyle ludzi mówiących po litewsku. Ujawnili się wszyscy Litwini mieszkający przed wojną w Wilnie. Weszła też policja litewska, na którą z chęcią się patrzyło. Wszyscy jak pod sznurek, metr osiemdziesiąt wzrostu, przystojni, w galowych mundurach granatowych z czerwonymi lampasami i białymi pióropuszami na czapkach. Wyglądali trochę operetkowo i po jakimś czasie przylgnęła do nich nazwa „kałakutas” [43] — po litewsku indyk.
Litwini zarzucili sklepy wileńskie olbrzymią ilością artykułów spożywczych. Litwa była krajem rolniczym dobrze rozwiniętym, stąd przede wszystkim wspaniałe wędliny. Polacy nie mieli ani pracy, ani pieniędzy, został im jedynie widok bogatych wystaw sklepowych.
W październiku 1939 roku kontynuowaliśmy naukę w czwartej klasie, w szkole przemianowanej na Wileńską Państwową Średnią Szkołę Handlową
z wykładowym językiem polskim i nowym przedmiotem – językiem litewskim. Dyrektorem szkoły został Litwin – Palucis, a wychowawczynią pani – Ciurlonis, która jednocześnie uczyła nas litewskiego. Bardzo jej dokuczałyśmy, przekręcając słowa, dodając do każdego słowa końcówkę „s”, aż się kiedyś popłakała mówiąc, że znalazła się w Wilnie nie z własnej chęci, ale z nakazu. Taki sam los spotkał uczniów Męskiego Gimnazjum Kupieckiego Stowarzyszenia Kupców i Przemysłowców Chrześcijan, które mieściło się na trzecim piętrze w Domu Handlowym Braci Jabłkowskich – zostało włączone
1940 r. Antoni Małachowtakże do tej samej szkoły. I w ten sposób zawarliski jako uczeń Państwośmy znajomość już nie tylko z widzenia z kolegami wej Średniej Szkoły Han- „po fachu”. Chłopcy byli sympatyczni, a utrwalili dlowej. się w mojej pamięci Waldek Domiał, Bolek Piotrowski, Zdzisiek Wojszwiłło i chłopak ze ślizgawki Antek Małachowski. W dniu 17 czerwca 1940 roku zdawaliśmy maturę. Pamiętam, że po egzaminie odprowadzał mnie do domu Bolek Piotrowski, a koło szkoły czekał też na mnie z kwiatami Małachowski.
Już pod koniec 1939 roku rozpoczęły się aresztowania ziemian, fabrykantów, profesorów. Sowieci opróżnili wielki, bogaty Dom Handlowy Braci Jabłkowskich, wywieziono sprzęt fabryki radiowej „Elektrit” znajdującej się w sąsiedztwie naszego domu. W czerwcu 1940 roku rzekomo na prośbę mieszkańców, Litwa została republiką Związku Radzieckiego. Nastąpił masowy najazd litewskich komunistów. Nastał bardzo ciężki okres dla Polaków pod okupacją komunistów litewskich i sowieckich; obowiązek posługiwania się językiem litewskim, całkowicie obcym dla Polaków, zlitewszczanie nazwisk, wymiana nazw ulic i szyldów, rugi w pracy. Żeby przyspieszyć lituanizację, jakby na rozkaz, w urzędach i sklepach wszyscy przestali rozumieć po polsku. Wprowadzono język litewski we wszystkich kościołach i rozpoczęły się zamieszki na tle językowym, głośne szczególnie w kościele św. Kazimierza i u franciszkanów [44].
Gdy Litwini zaczęli śpiewać po litewsku, Polacy śpiewali po polsku, nikt nie słuchał mszy, w ruch szły pałki policyjne. Odsunięto arcybiskupa Jałbrzykowskiego od kierowania diecezją. We wrześniu 1940 roku wyrzucono z budynku Jabłkowskich klasy męskie Szkoły Handlowej i przeniesiono je do naszej, żeńskiej szkoły. I tak wspólnie rozpoczęliśmy naukę w pierwszej klasie licealnej z wykładowym litewskim. Rozpoczęłam samodzielną naukę języka litewskiego i zapamiętałam słownik polsko-litewski wydany przez Ambrożawicziusa [45]. Zwracał się do nas jak do spolszczonych Litwinów, potępiając za wiele lat posługiwania się językiem polskim, w wyniku czego zapomnieliśmy rodzimego języka litewskiego, który jest piękny i jak brylant czystej wody nie potrzebuje by go chwalono.
Dokucza brak pieniędzy, a tym samym nieomalże głód zagląda do domu. Mama robi smarowidło z dyni, cebuli i oleju, a chleb zastępują suchary ususzone krótko przed wojną, w których zdążyły zalęgnąć się robaki. Ojciec i stryj Franciszek zatrudnili się w sądzie bez wynagrodzenia, przyjmując i wydając płaszcze w szatni, a Litwini wręczali im 50 groszy, albo 20, chociaż polskie pieniądze nie były już w obiegu. Owszem, czasami ktoś dał parę centów litewskich, ale to były rzadkie przypadki. Mama skracała szynele dziewczynom służącym w wojsku sowieckim, bo widząc mieszkanki Wilna, też chciały jakoś podobnie wyglądać. To były biedne dziewczyny, prawie wszystkie chore na malarię, a pod watowatymi spodniami i bluzami nie miały żadnej bielizny.
W ogołoconej fabryce radiowej „Elektrit” Rosjanie urządzili magazyny i potrzebowali chętnych do przebierania ziemniaków; mama zgłosiła się ze mną. Pilnującym nas był żołnierz, sybirak Wania, który specjalnie upodobał sobie mamę i mówił do niej „madame Mołczanowicz”. Miał też takie powiedzenie: „Matka Boska Częstochowska nie opuszczaj nasza wioska”. Oprócz bardzo skromnej zapłaty, moja mama dodatkowo dostawała od Wani kawałki cukru. Rosjanie pustoszyli bogatsze sklepy, bardzo się z tym śpieszyli. Działań wojennych, ani bombardowań w Wilnie nie odczuwało się.
Nauka przebiegała normalnie, do grona naszych nauczycieli dołączyli profesorowie ze szkoły męskiej. Szczególnie utkwił mi w pamięci profesor Niedźwiecki, który uczył nas francuskiego. Znał siedem języków, a jego hobby była astronomia. Wykorzystywali to chłopcy, i jak nie byli przygotowani do lekcji, któryś z nich wspominał, że tam a tam widział bardzo jaśniejącą gwiazdę, i prosi o wyjaśnienie. Nauczyciel wiedział, że był nabierany, ale też nie uważał lekcji za straconą. Prawie nam wszystkim szło ciężko z wykładowym litewskim, chociaż Litwini byli wyrozumiali i bardziej przywiązywali wagę do treści danego przedmiotu, niż do prawidłowego wysławiania się. Za to na lekcji języka litewskiego sypały się dwóje.
W szkole zawiązywały się sympatie, spotykaliśmy się na deptaku. Byłam dziwną dziewczyną. Zależało mi na podobaniu się chłopcom, co mi zresztą udawało się, chodziłam na randki szczególnie z Bolkiem Piotrowskim i Zdziśkiem Wojszwiłło, ale serce mi nie trzepotało i może dlatego trzymałam ich na dystans. Zależało im na mnie, a mnie na nich; denerwująca była natomiast prawie na każdym kroku obecność Antka Małachowskiego, który chociaż z daleka wpatrywał się we mnie ślicznymi, marzącymi oczami z niewiarygodnie długimi rzęsami. Moja dawna sympatia, Tolek Zachwadowski ukończył Gimnazjum Zygmunta Augusta i rodzice go wysłali do ciotki do Krakowa na naukę na UJ, jeszcze przed wybuchem wojny. Na pożegnanie nie chciałam go pocałować, więc zabrał mi kokardę z głowy. Więcej ani widzieliśmy się, ani słyszeli. Z czwórki przyjaciółek ubyła Zośka oraz Lodka i siedziałam w jednej ławce z Janką Janowiczówną. W lutym, albo marcu 1941 roku miałam usunięte migdałki, i kiedy po dziesięciu dniach wróciłam do szkoły, wszystkie miejsce w ławkach były zajęte, oprócz miejsca przy Antku Małachowskim. Nie doszłam do tego, jak to się stało, byłam wściekła, ale przyoblekłam się w jeszcze większą obojętność.
Niemcy w Wilnie
Coraz częściej mówiło się o ruchach wojsk niemieckich w głąb ziemi polskiej, ale o napaści na Związek Radziecki nie było mowy z uwagi na podpisany układ o nieagresji między tymi krajami. Jednak część społeczeństwa okupowanego przez sowietów chciała nadejścia Niemców, bo to przecież naród kulturalny i do zakończenia wojny życie byłoby znośniejsze. Żołdactwo sowieckie dawało się mocno we znaki, plądrując i grabiąc, co wartościowsze. I tak bez wypowiedzenia wojny [46], 24 czerwca 1941 roku wojska niemieckie „wyswobodziły” Wilno z tyranii sowieckiej. Nastąpiło to tak niespodzianie, że setki krasnoarmiejców (między innymi Wania) nie zdołały uciec. Ulice zaroiły się od wziętych w niewolę żołnierzy radzieckich, jak i komunistycznych aktywistów litewskich. Już w lipcu 1941 roku Niemcy ograniczyli zakres władzy Litwinów, wprowadzono obowiązek pracy na rzecz Rzeszy, wprowadzono kartki żywnościowe, wymianę pieniędzy. Zaczęła dawać o sobie znać „kultura niemiecka”. Łapanki uliczne, utworzenie getta dla ludności żydowskiej, aresztowania młodych mężczyzn pozostających bez pracy, harcerzy, studentów. Życie stało się bardzo nerwowe, bo chociaż w naszej rodzinie nie było specjalnych powodów do aresztowań, to było zupełnie możliwym znaleźć się w codziennej łapance ulicznej i być wywiezionym do pracy w Rzeszy.
Wszyscy zaczęliśmy się starać o jakąś pracę, która by zabezpieczyła przed wywózką. Ojciec mój i stryj zostali przyjęci do pracy w szatni w gmachu Sądu Okręgowego przy ulicy MickiewiWilno 1941 r. Czołgi niemieckie na ul. Mickiewicza. cza, róg Ofiarnej (Vilniaus Apygardos Tardytojų Raštinè). Ojciec uczynił jakąś przysługę sędziemu, Litwinowi z Kowna nazwiskiem Minkunas, który mieszkał z żoną i dwójką dzieci na ulicy Zakretowej, niedaleko nas; kulturalny, świetnie mówiący po polsku, bardzo upodobał sobie ojca, który załatwiał jego rodzinie codzienne, różne sprawy. On też spowodował, że ojca z szatni przeniesiono do magazynu druków i różnego rodzaju formularzy. Tak więc rodzina nasza miała już z czego żyć.
Ja i Janka przebywałyśmy na wsi w Kotłowie (8 km od Wilna) u dalszych krewnych ojca, ja u stryja Edwarda, Janka u Józefa. Znajomi ze szkoły rozproszyli się po różnych zakątkach wileńskiej wsi i kontakty całkowicie urwały się. I tak płynęły dni wypełnione łapankami, wywózkami, zamykaniem klasztorów, wiadomościami o rozstrzeliwaniu, brakiem kontaktów nawet z najbliższymi sąsiadami (zakaz nawet małych zgrupowań). Obowiązywała godzina policyjna. Ja i Janka wróciłyśmy do Wilna na Święta Bożego Narodzenia 1941 roku.
Na początku roku 1942 pojawił się na krótko Antek Małachowski. W dniu 2 marca roku 1942, jakiś posłaniec, nie wiem kto to był, przyniósł mi koszyk konwalii z kartką od Antka. Pisał on: „Wiem, że Twoje imieniny są w maju, ale czasy są niespokojne, i mogę nie doczekać. Przyjmij więc dzisiaj najlepsze życzenia wszystkiego najlepszego. Przepraszam, że nie składam życzeń osobiście, ale dzisiaj są imieniny mojej Mamy i muszę być z nią. Zawsze kochający Antek”. I wtedy coś we mnie pękło, poczułam niewłaściwość swojego postępowania w stosunku do jego osoby.
Znów ruszyłyśmy z Janką na wieś. W maju 1942 roku wybuchła epidemia tyfusu brzusznego, a szpital dla chorych utworzono w naszej dawnej szkole powszechnej nr 7. Dowiedziałyśmy się, że zachorował kuzyn, Władek Mołczanowicz, leżał w szpitalu bardzo długo, brakowało leków. Ojciec nasz też zachorował, ale nie był to na szczęście tyfus, lecz ostra biegunka, której nie można było opanować. Pomógł kleik gotowany z mąki i wody. Wspomniany wyżej sędzia Minkunas załatwił mnie i kuzynce Heli pracę maszynistek właśnie w Urzędzie Sędziów. Nie byłam długo na tej wsi, bo 7 czerwca, w niedzielę, ojciec przyszedł po mnie, bo w poniedziałek miałam stawić się w urzędzie na przesłuchanie w sprawie pracy. W mieszkaniu zastałam mnóstwo kwiatów, tulipanów, narcyzów, bzu i po raz pierwszy widziałam kwiat mimozy. Tę całą dekorację zorganizował Antek i myślę, że zdobył przyzwolenie bywania u nas. Ojciec widział jego nienaganne zachowanie, skromność, szacunek dla starszych i wielką miłość do mnie.
Rozmowa w urzędzie wypadła pomyślnie, zostałam przyjęta do pracy. Myślę, że w bardzo dużym stopniu zawdzięczam to sędziemu Minkunasowi. Pracę rozpoczęłam 15 czerwca, a ponieważ była to instytucja poważna, byłam przynajmniej na jakiś czas zabezpieczona przed wysłaniem na roboty do Rzeszy. W marcu tego roku Antek dostał pracę na stacji kolejowej w Wilejce, a później w Wilnie przy konserwacji torów kolejowych. Jako robotnik kolejowy nie podlegał wywózce do pracy w Rzeszy. Ojciec rozpoczął intensywne poszukiwania osób, które by mogły załatwić pracę Jance. W niemieckich dowodach osobistych data urodzenia była wypisana tylko cyframi, więc choć mój rocznik 1921 nie był jeszcze zagrożony wywózkami, postanowiłam odmłodzić się i bez wiedzy rodziców przerobiłam wpis na 1924 rok urodzenia. Janka została przyjęta do pracy w Szpitalu Dziecięcym jako salowa. Antek przychodził dwa razy w tygodniu zawsze z kwiatami.
Przy pomysłowości i umiejętności gospodarskiej mamy nie odczuwaliśmy braku jedzenia, chociaż było ono mniej niż skromne. Rysiek uczęszczał na tajne nauczanie na poziomie VI i VII klasy szkoły powszechnej.
W mieście w dalszym ciągu trwały łapanki, byliśmy świadkami wypędzania ludności żydowskiej z jej domów Wilno 1941 r. Budząca grozę formacja litewska i umieszczania w getcie, któ- – „strzelcy ponarscy”. re zostało utworzone w dzielnicy żydowskiej w rejonie ulic Niemieckiej i Końskiej. Przy rozstrzeliwaniu Żydów i ludności polskiej w Ponarach [47], Niemcy posługiwali się żołnierzami litewskimi [48], którzy odznaczali się wielkim okrucieństwem. Wielu znajomych siedziało w więzieniach, a z siedziby Gestapo, które usadowiło się w części budynku sądu, dochodziły krzyki. Wczesnym latem roku 1943, Janka wychodząc do pracy została zawrócona do domu, ponieważ w całej naszej dzielnicy Niemcy przeprowadzali kontrolę dowodów tożsamości. Byliśmy wszyscy spokojni do momentu, kiedy uświadomiłam sobie, że w świetle dokumentów w rodzinie są dwie córki urodzone w 1924; ja w listopadzie, Janka w czerwcu. Ogarnęło mnie przerażenie i musiałam wyznać rodzicom prawdę o fałszerstwie dowodu osobistego. Ojciec nie stracił głowy i ukrył mnie na składowisku drewnianych klepek do wyrobu beczek. Siedziałam tam do wieczora, a najgorsza była obecność olbrzymich pająków, z powodu których bardzo bałam się poruszyć. Skończyło się dobrze.
Niedługo po tym wydarzeniu, Niemcy ogłosili, że wszyscy młodzi ludzie, zarówno chłopcy jak i dziewczęta stanu wolnego będą wywiezieni na roboty. Postanowiliśmy wtedy z Antkiem wziąć ślub cywilny, który odbył się 15 października 1943 roku. Świadkami byli Janka i kierownik Antka, Litwin mieszkający przed wojną w Polsce, życzliwie usposobiony do Polaków [49]. Ponieważ śluby cywilne nie były na Wileńszczyźnie znane, mówiłam że zwrócę „odszkodowanie” za używanie jego nazwiska. Takich par jak my, w Urzędzie Stanu Cywilnego było bardzo dużo. Mieszkaliśmy jak dawniej, Antek na Ponarskiej nr 15 z mamą i ciotką, ja ze swoją rodziną. Nachodziła nas policja litewska, która chciała wiedzieć, czemu nie mieszkamy razem; tłumaczyliśmy się warunkami mieszkaniowymi. Było to wiarygodne o tyle, że u nas w jednym pokoju zamieszkała Litwinka Maryta, którą codziennie odwiedzał jej przyjaciel Ferdek, jak się okazało też Litwin wileński. U Antka były dwa nieduże pokoje.
Z moich najbliższych szkolnych koleżanek, Zosia Łuczynowiczówna wyszła za mąż za Romka Woronko i mieli już rocznego synka. Lodka Sajkowska mieszkała u ciotki. Nie mogła wrócić do swojej rodzinnej miejscowości – w okolicach Głębokiego – bo rodzice jej, siostra i brat zostali już w roku 1940 wywiezieni przez sowietów na Sybir. Raz spotkałam Zdziśka Wojszwiłło, który pracował poza Wilnem, u Niemca na gospodarstwie. Dochodziły wiadomości o ciężkich walkach niemiecko-rosyjskich na terenach ZSRR, a gazety donosiły o wielkich zwycięstwach wojsk niemieckich. Na Wileńszczyźnie, w Puszczy Rudnickiej i na ziemi nowogródzkiej działają partyzantki, zadając dotkliwe straty Niemcom, co z kolei odbija się dziesięciokrotnie na cywilach. Pocztą pantoflową doszła wiadomość, że w grudniu 1943 r. doszło do spotkania w Teheranie [50], gdzie Roosevelt, Churchill i Stalin uzgodnili jakieś kwestie związane z Polską. Oczekiwano, że w tej wojnie zostaną pokonane i Niemcy i Związek Radziecki.
Późną wiosną 1944 roku nasiliło się bombardowanie, duża część miasta była w gruzach, pamiętam że „zginęła” całkowicie ulica Niemiecka w samym śródmieściu. W czasie nalotu wszyscy mieszkańcy naszego domu kładli się na ziemi w ogrodzie wzdłuż płotu i chociaż była noc, było jasno jak w dzień od „żyrandoli”, które lotnicy zrzucali. „Żyrandole” te utrzymywały się wysoko w powietrzu i wydawało się, że my pod płotem jesteśmy widoczni. Wkrótce nastąpił odwrót wojsk niemieckich, ukazały się całe oddziały okaleczonych i z odmrożeniami żołnierzy niemieckich, coraz więcej było transportów kolejowych z rannymi. 12 i 13 lipca 1944 rozpoczęły się walki uliczne akowców z niedobitkami wojsk niemieckich. Ojciec i stryj Franciszek zadecydowali, że z rodzinami schronimy się na wsi u teściowej stryja. Było to około 12 kilometrów od Wilna. Tak więc około 10 dni spędziliśmy w Samojłówce [51], a po powrocie do Wilna zastaliśmy miasto spalone i zbombardowane.
Powtórnie w Związku Sowieckim
Opuszczając miasto, żołnierze niemieccy wrzucali do pomieszczeń, gdzie w chronili się mieszkańcy, jakieś zapalniki powodujące pożar. Jak się dowiedzieliśmy, nasi sąsiedzi uciekali przed pożarem na pole w końcu ulicy Ślepej.
Tam, pani Józia leżąc na ziemi zaraziła się zarazkami tężca i leży w szpitalu. Rządzili już sowieci, a ulicami przewalały się niemieckie niedobitki pod eskortą sowieckich żołdaków.
Znów zajrzał w oczy głód. Mieszkanie zostało nienaruszone, zginęło trochę ubrań i zapas spirytusu kuchennego. Co się stało z panem Minkunasem, Marytą i innymi, przyzwoitymi Litwinami, nie wiadomo.
Chyba pod koniec lipca 1944 doszła niesprawdzona wiadomość, że z inicjatywy Stalina powstał w Moskwie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego [52], w skład którego weszli polscy komuniści przebywający wówczas w Moskwie. Komitet ten został późnej przewieziony do Chełma, jako Tymczasowy Rząd przyszłej Polski.
Przeczytałam swoje wspomnienia od początku i zauważyłam wiele braków. Potwierdza się w pełni, co pisze jedna z autorek wspomnień z lat przedwojennych, że to szaleństwo po przeszło 60. latach odtwarzać czas swojej młodości szkolnej, bowiem przypomina to starania o sklejenie rozbitego dzbana, z którego pozostały tylko skorupy i okruchy. Pełnego obrazu niestety nie da się odtworzyć. Ja, pokusiłam się o spisanie wspomnień nie tylko lat szkolnych, ale i wczesnego dzieciństwa, mając przeszło 80 lat. Klejony dzban będzie pewnie miał wiele braków, które już teraz widzę, stąd raz jeszcze wracam do lat wcześniej opisywanych.
W roku 1942 Antek przyszedł kiedyś do nas ze swoją mamą. Chciała z pewnością poznać dziewczynę, dla której syn-jedynak stracił głowę, i jej rodziców. Była to pani „przy kości”, z ciemnymi kiedyś włosami, mocno już siwymi, i z ładnymi brązowymi oczami. Antek odziedziczył oczy po mamie. Jakie były wrażenia pani Małachowskiej po tej wizycie – nie wiem, i prawdę mówiąc nie interesowało mnie to, ponieważ nie miałam wówczas żadnych planów na przyszłość związanych z jej synem.
Ojciec Antka – Edward Łukasz – urodzony 18 X 1887, syn Jana i Anny z d. Lubrycz, zmarł 12 III 1935 r. nagle, po przebytej grypie, wychodząc rano do pracy. Matka Helena, urodzona 2 III 1887 r., córka Józefa i Karoliny, z d. Sobalska, zmarła 4 III 1970 r. Helena miała niezamężną siostrę Karolinę, urodzoną 26 grudnia 1878, zmarłą 13 grudnia 1927 r. Edward Łukasz 1954 r. Antek miał jeszcze stryja Jana, brata ojca; jednak rodziny te nie utrzymywały żadnych stosunków z powodów nieznanych i niesprawdzonych. Ojciec był z zawodu księgowym, ale często był bez pracy, a najdłużej pracował w Urzędzie Powiatowym w Oszmianie. Antek urodził się 31 października 1921 r. w Sankt Petersburgu, a ochrzczony został 12 stycznia 1922 r. w kościele rzymsko-katolickim pod wezwaniem św. Katarzyny Aleksandryjskiej w tymże mieście. Kiedy jego rodzice przyjechali do Wilna, nie wiem [53]. Mieszkali w Wilnie przy ul. Ponarskiej nr 15. Mieszkała z nimi siostra Heleny – Karolina – niezamężna, która po śmierci Edwarda, pomagała w dużej mierze finansowo w prowadzeniu gospodarstwa domowego i wychowywaniu malutkiego Antka.
Znowu w socjalistycznej Litwie
W lipcu 1944 r. w czasie walk o Wilno brali udział akowcy; po zakończeniu działań wojennych i wejściu bolszewików, rząd komunistyczny zażądał od nich złożenia broni, gwarantując im wolność. Wierząc w dobre intencje sowietów, zjawili się w wyznaczonych punktach, gdzie wbrew zapowiedziom, zostali aresztowani i wywiezieni do Kaługi. Trafił tam najbliższy kuzyn – Wacek Mołczanowicz.
Nastały ciężkie czasy. Ojciec bez pracy, brak żywności, bo z przydziałów kartkowych otrzymywanych za Niemców, nie dawało się nic odłożyć.
Antek przychodził dwa razy na tydzień, jak zwykle z kwiatami; nie wiem, skąd je brał, zaczęliśmy się całować.
Kiedyś dowiedziałam się, że w fabryce „Baltica” mieszczącej się przy ulicy Makowej (przy dworcu kolejowym) poszukują księgowego. Zgłosiłam się, i ku wielkiemu zdziwieniu spotkałam tam dawnego profesora szkolnego, Miedziukiewicza, który był tam dyrektorem. Oczywiście zostałam przyjęta, a sekretarką została Wanda Subotowiczówna, koleżanka z tej samej klasy. Fabryka miała trzy oddziały, w których produkowano ocet, makarony i konserwy rybne. Sytuacja żywnościowa w domu poprawiła się, bo dostawałam poza pensją dość duże przydziały octu, makaronu i czasami konserw. Ocet mama sprzedawała na rynku Drzewnym i wcale nie za kopiejki, ale za ruble, taki był duży popyt. Po trzech miesiącach udało się ojcu zatrudnić w charakterze stróża nocnego w fabryce makaronu, a jeszcze później przyjęli tam Ryśka na gońca. Janka siedziała w Kotłowie, gdzie obszywała liczną rodzinę Józefa Fiedorowicza. Rysiek znikał na całe godziny, rzekomo spotykając się z przyjaciółmi u Zbyszka Borowskiego [54], mieszkającego przy ul. Archanielskiej, naprzeciwko kościoła.
Jak wspomniałam poprzednio, nasza sąsiadka pani Józia, leżała w szpitalu zarażona tężcem. Chyba 23 lipca po pracy, poszłam do szpitala ją odwiedzić i tam byłam świadkiem jej śmierci w wielkich męczarniach. Mężczyźni z naszego domu zbili trumnę ze zwykłych desek i na taczce wieźli ją na cmentarz na Rossie. Wszyscy lokatorzy uczestniczyli w pogrzebie.
Wyjaśniła się sprawa losów Lodki. Po wejściu Niemców do Wilna pojechała do domu rodzinnego, gdzie przygarnęła ją ciotka, i tam wyszła za mąż za Antoniego Skrockiego, chłopaka z sąsiedztwa. W czerwcu 1944 r. na wieść o zbliżających się bolszewikach, przeniosła się do Wilna i zamieszkała przy Literackim zaułku. Była wtedy w ciąży. Jej mąż wstąpił do armii Berlinga i doszedł aż do Berlina.
Rysiek w konspiracji
Znikanie Ryśka zaczęło mnie interesować i odkryłam dość spore pieniądze w jego kieszeniach. Zmuszony do wyznania prawdy, opowiedział, że on, Zbyszek i Romek przenoszą broń i meldunki z jednego punktu pod wskazane adresy. Nie chciał powiedzieć nic więcej, ponad to, że otrzymywali pieniądze. Drżałam z niepokoju o Ryśka, rodzice i Janka nic o tym nie wiedzieli. I tak trwało to do połowy października, kiedy przybiegła pani M. z wiadomością, że Romek został aresztowany. Trzeba było powiedzieć o tym rodzicom i zawiadomić Zbyszka. Mama z Ryśkiem wyjechali do Łycznik, a po paru dniach zjawili się ludzie z NKWD szukając Ryśka. Biedny Romek nie wytrzymał śledztwa i tortur, i zaczął wydawać. Nie znalazłszy Ryśka, sowieci zabrali ojca, a Janka i ja zostałyśmy same mając dwóch krasnoarmiejców pilnujących nas w znanym już dobrze wilnianom, „kotle”. Nikt do nas nie zaglądał, nawet sąsiedzi, bo bali się w niego wpaść. Żołdacy byli młodymi ludźmi i grali ze sobą w karty, a ja ich żywiłam. Nie byli nachalni, spałyśmy z Janką na zmianę. Po trzech dniach wynieśli się, a po tygodniu wrócił ojciec. Nic nie chciał powiedzieć, a siedział w gmachu sądu. I tak we trójkę wiedliśmy smutne życie, myślami będąc przy mamie i Ryśku. Dowiedzieliśmy się, że Romek M. został wywieziony w głąb Związku Sowieckiego; Zbyszek Borowski gdzieś się schował, aby później zaciągnąć się do armii Berlinga, a Rysiek mimo czujności mamy uczył się pić samogon z chłopakami w Łycznikach.
Czekały smutne, beznadziejne święta Bożego Narodzenia 1944 r. i Nowy Rok 1945. Gdzieś w grudniu, chyba przed Bożym Narodzeniem, straszliwy huk wstrząsnął miastem. Nikt nie wiedział co się stało. W domach powypadały szyby, a w naszej dzielnicy wypadały futryny okienne i drzwiowe, i zniszczeniu uległy mniejsze budynki. Po paru godzinach gruchnęła wiadomość, że na bocznicy kolejowej niedaleko dworca, z niewiadomych przyczyn, zderzyły się dwa pociągi z amunicją [55]. Różne były domysły, co było przyczyną tego wypadku. W naszym domu powypadały tylko szyby, u stryjów, blisko Kalwaryjskiej, też tylko szyby, ale w domu Antka, który mieszkał bardzo blisko stacji kolejowej, w kuchni zawalił się kawałek dachu, bo wylądowało na nim koło od pociągu. Szczęśliwym trafem on i inni robotnicy, 15 minut przed wybuchem zakończyli pracę; ich barak został zmieciony z powierzchni ziemi.
Wypadek ten stał się pretekstem do prześladowania Polaków. Represje były nieobliczalne w rozmiarach. Wyciągano młodych i w średnim wieku mężczyzn z domów, zgarniano z ulic, z kościołów. Przy każdym domu zarządzano nocne dyżury, nie wiadomo po co i przed czym miało to chronić. Jakby tego było mało, w prezencie gwiazdkowym dostaliśmy Tymczasowy Rząd dla przyszłej Polski, i Urząd Repatriacyjny, który wzywał Polaków do opuszczenia Wilna i wyjazdu do „Polski”. Gdy wiadomość o wybuchu dotarła poza granice miasta, przyjechała mama z Ryśkiem w przekonaniu, że dom nasz został całkowicie zniszczony. I to dopiero przyniosło do rozwiązania problem, co robić z Ryśkiem, skoro poszukuje go NKWD. Koniec grudnia 1944 r. i cały styczeń roku 1945, Rysiek spędził nieomal całkowicie pod łóżkiem rodziców, a w pierwszych dniach lutego ojciec zaczął kopać schronienie w przylegającym do pokoju rodziców pomieszczeniu. W nocy mama, Janka i ja wynosiłyśmy ziemię na tyły ogrodu rozsypując w ustępie, śmietniku i na składowisku drewna na beczki. Trwało to trzy dni i myślę, że sąsiedzi czegoś się domyślali, ale nie było rozmów na ten temat. Wykopany dół został wyłożony deskami i kocami, i tam Rysiek spał. Dół był przykrywany deskami podłogi, na których stał kufer trzcinowy. Czas był nerwowy i żyliśmy w oczekiwaniu najgorszego. W pokoju rodziców otwierało się okno późną nocą i Rysiek przez jakąś godzinę łykał trochę świeżego powietrza.
Decyzja o wyjeździe z Wilna
Sprzedali nas Stalinowi nasi sojusznicy, Wiarołomni Jankesi, kupczący Anglicy, Sprzedali nas w Teheranie, Jałcie i Poczdamie, Nie wybacz im tej zdrady Sprawiedliwy Panie! (Jerzy Gajczewski)
Po lutowych, jałtańskich [56] ustaleniach nowych granic Polski, rodzice podjęli decyzję o wyjeździe z Wilna. Ojciec zarejestrował rodzinę w Urzędzie Repatriacyjnym [57] z docelowym miejscem podróży – Kraków. Rysiek został wpisany do wniosku jako sierota wojenny dalekich krewnych, pod nazwiskiem Fiedorowicz. Na ten sam transport zapisał się Antek Małachowski z matką i ciotką Karoliną Hryniewicz. Nikomu z sąsiadów i znajomych do niemal ostatniego dnia nie mówiliśmy o wyjeździe. Ani ja, ani Antek nie mieliśmy prawie żadnych wiadomości o naszych koleżankach i kolegach. Nie wiadomo co się z nimi działo. Część opuściła pewnie Wilno wyjeżdżając do Polski, część schowała się na wsi, ktoś może już nie żył. Doszły słuchy, że Zośka Łuczynowicz wyszła za mąż za Romka Woronko i ma dziecko. Lodka Sajkowska urodziła w lutym 1944 roku córeczkę Bożenkę – byłam jej chrzestną – i przez wiosnę i lato przychodziła do nas na Szeptyckiego. Rodzice pomagali jej dzieląc się skromnym jedzeniem, mama ratowała ją pościelą i sporo szyła dla małej. Widziałam się z Lodką [58] ostatni raz chyba, we wrześniu 1944. W końcu dostaliśmy wiadomość, że nasz transport nr 17 wyjedzie z Wilna 30 kwietnia 1945 roku.
Ślub i podróż poślubna
Przed wyjazdem postanowiliśmy pobrać się, i tak 24 kwietnia wzięliśmy ślub w kościele parafialnym Antka, bo mój był zrujnowany na skutek bombardowań. Zaślubinom w kościele Wszystkich Świętych towarzyszył tamtejszy proboszcz, który znał Antka od dawna, bo był tam ministrantem. Świadkiem była Janka, a kto był drugim, zupełnie nie pamiętam. Ślub braliśmy w naszych codziennych ubraniach, obrączki były różne; moją kupił Antek od kogoś na rynku. Nie było welonu, ani wianuszka, był mały bukiecik konwalii. Moja rodzina, Antka mama i ciotka, zebraliśmy się wszyscy u nas w domu, gdzie mama przygotowała skromny obiad, herbatę i po jednym kawałku jakiegoś ciasta. Rysiek na ślubie nie był, bo ciągle siedział w skrytce pod podłogą. A potem Antek ze swoją mamą i ciotką wrócili do siebie.
Gdy zapadła noc i wszyscy już spali, ja rozmyślałam jakie będzie dalsze nasze życie, a moje, czy takie szare i biedne jak nasz ślub? Konwalie jedynie mocno pachniały, jak się okazało były zbierane w lesie na Karolinkach. Następny dzień to była niedziela [59]. Rodziny, nasza i Antka spotkały się na Mszy św. w kościele Wszystkich Świętych; na ostatniej Mszy w Wilnie. Dużo zostawiliśmy tam łez i próśb. Przez trzy następne dni chodziłam jeszcze do pracy, aby pożegnać się ze współpracownikami. Na drogę dostałam 15. kg worek makaronu i drugi taki sam dla ojca, chociaż już tam nie pracował. Antek przychodził codziennie po południu i zostawał na kolacji. Powiedzieliśmy też sąsiadom o naszym wyjeździe. Nawet namawiali gorąco, żebyśmy zostali. Pani Ziuta powiedziała: „deszcz wszędzie jednakowo pada”. O nasze mieszkanie miał starać się pan Sierocki, pracownik octowni w fabryce „Baltica”. Ciekawe, co on, czy też inni, którzy tam zamieszkali, myśleli po odkryciu skrytki Ryśka pod podłogą.
Kończyliśmy powoli ostatnie pakowanie i w piątek od wczesnego rana rozpoczęliśmy dowożenie naszego bagażu na dworzec. Pomagali nam sąsiedzi z taczkami. Najpierw pojechały mama i Janka, które pilnowały miejsca i bagażu w wagonie towarowym. Ja zostałam z Ryśkiem w domu. Bardzo płakałam. Parę razy przewoziło się bagaż na dworzec. Na koniec ja, Rysiek i ojciec, już mając bagaż podręczny, pożegnaliśmy się z sąsiadami, zostawiliśmy klucz u pana Pieślaka, i dołączyliśmy do mamy i Janki. Na dworcu wielki ruch, setki osób i sterty bagażu. W wagonie 40 osób; w naszym nie było małych dzieci, ale zewsząd słyszało się płacz niemowląt.
Po południu pociąg wyruszył nie jak na przeprowadzkę, ale jak na wygnanie. To był koniec najlepszego etapu naszego życia. Jechaliśmy z częstymi postojami. Raz nawet staliśmy dwie doby wśród wraków czołgów i samochodów wojskowych. Ja, Antek, Janka i Rysiek wybieraliśmy jakiś wrak, aby chowając się w nim, zrzucić z ubrania wszy odzieżowe, które zaczęły spadać z sufitu wagonu, gdy ojciec rozpalił ogień w piecyku żelaznym, na którym gotowaliśmy makaron. Makaron jedliśmy przez całą podróż dwa razy dziennie; na wczesny obiad i na kolację. Mieliśmy trochę konserw mięsnych i olej. Ogień rozpalaliśmy mając worek drobnego drewna, zbieraliśmy także gałęzie w czasie postoju. I tak dojechaliśmy do Bydgoszczy, a nie do Krakowa. Kto chciał mógł bez problemu wysiąść, ale urzędnicy PUR-u nie chcieli rejestrować przybyłych, podobno z braku miejsca. Pojechaliśmy więc do Torunia, ale tam sytuacja była identyczna jak w Bydgoszczy. Ostatecznie wróciliśmy do Bydgoszczy. Tu ojciec podjął decyzję o wysiadce, ponieważ transport za parę godzin miał ruszyć do Szczecinka. W trakcie poszukiwania mieszkania na ulicach bliskich dworca kolejowego, Janka spotkała szczęśliwie swoją szkolną koleżankę, pracownicę PUR. Dzięki jej pomocy otrzymaliśmy konieczne do zameldowania adnotacje urzędowe na karcie „repatriacyjnej”. I tak, jak wspomniałam na początku, znaleźliśmy się na ulicy Łokietka, w kamienicy nr 27, mieszkanie nr 5, gdzie mieszkaliśmy do 12 maja 1968 roku.
Bydgoszcz 08 V 2005 – 18 V 2011
Przypisy*
1 Dzisiaj, to znaczy 08 maja 2005 roku (niedziela); przyjazd z Wilna do Bydgoszczy przypadł na dzień 08 maja roku 1945 (wtorek).
2 Ryszard Mołczanowicz (1929 Wilno – 16 XI 1986 Bydgoszcz) – brat. 3 Janina Mołczanowicz (później Darnowska) – siostra. 4 Antoni Małachowski (1921 Sankt Petersburg – 16 V 1996 Bydgoszcz). 5 Dzień 08 maja 1945 r., w którym Niemcy podpisali w Berlinie akt kapitulacji w obecności
przedstawicieli wojsk ZSRR uznawany był jako dzień zakończenia wojny w krajach podporządkowanych Związkowi Sowieckiemu. Pierwszy akt kapitulacji niemieckiej podpisano przed przedstawicielami armii USA oraz Wspólnoty Brytyjskiej w dniu 07 maja 1945 r. we francuskim Reims.
6 Początkowo (1925) sklep z warsztatem przy ul. Wileńskiej 24 założony przez Towarzystwo Radiotechniczne; od 1934 r. rozbudowująca się fabryka sprzętu radiotechnicznego Towarzystwo Radiotechniczne „ELEKTRIT” przy ul. Szeptyckiego 16a znana powszechnie z produkcji szerokiej gamy radioodbiorników (m.in. „Herold”, „Victoria”, „Domator”, „Presto”, „Opera”, „Largo”); w r. 1940 zrabowana przez sowietów – wywieziona do Mińska została uruchomiona w 1946 r. jako Zakład Radiowy im. W. Mołotowa; przez długie lata fabryka produkowała skradzione prototypy radioodbiorników, np. pod nazwą „Mińsk”.
7 Fałszowanie znaczeń języka było zawsze domeną wszelkiej maści lewactwa. Termin „repatriacja” oznacza w istocie powrót do kraju ojczystego. Wysiedlanie przez komunistów ludności z Kresów Wschodnich oddaje najdokładniej termin „ekspatriacja”. Rzecz ciekawa, iż pojęciem „repatriacja” posługiwali się komuniści polscy, podczas gdy strona sowiecka mówiła o ewakuacji ludności. Do listopada 1946 r. Wilno opuściło 107 tysięcy mieszkańców, spośród 111. tysięcy zarejestrowanych w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym.
8 Bajby – wioska w gminie Smorgonie, powiat Oszmiana, położona 8 km od Smorgoń; obecnie Białoruś, obwód Грoдна, rejon Смаргонь.
9 Łyczniki – wioska w gminie Smorgonie, powiat Oszmiana; obecnie Białoruś, obwód Грoдна, rejon Смаргонь.
10 Smorgonie – miasteczko przy zbiegu rzek Okieny i Gierwiatki; do 1870 własność kolejno Despot-Zdanowiczów, Radziwiłłów, Ogińskich i Przezdzieckich, później skarbu państwa; prawa miejskie uzyskuje w 1904 r., w czasie I wojny światowej przez miejscowość przechodzi front rosyjsko-niemiecki i trwają ciężkie walki; w okresie 1922-39 miasto gminne w pow. Oszmiana, słynące z wyrobów dostarczanych na wileński kiermasz „Kaziuki”; obecnie Białoruś, miasto rejonowe w obwodzie Grodno.
11 Józef Mołczanowicz nie był hallerczykiem w ścisłym znaczeniu tego słowa (żołnierz „Błękitnej Armii”), choć pod komendą gen. Józefa Hallera służył; w okresie 01 IV 1919-20 XI 1920 służył jako szeregowiec w 64 pułku piechoty, który pierwotnie nazywał się Grudziądzkim Pułkiem Strzelców. III batalion tego pułku utworzono w 1919 r. z przybyłego z północy Rosji (Murmańsk, Archangielsk) tzw. „Oddziału Murmańskiego”, którego ochotnicy przedarli się na półwysep Kolski z różnych zakątków byłego imperium carskiego i w walkach z Armią Czerwoną nad Onegą zyskali chlubne miano „Lwów Północy” lub „Wilków Murmańskich”. Pośród nich był Józef Mołczanowicz; wkrótce po zawarciu związku małżeńskiego w Archangielsku, w sierpniu 1919 r. ewakuował się wraz z małżonką jednym ze statków połączonych sił alianckich wycofujących się z północy Rosji i via Szczecin przybył do Grudziądza. W dniu 5 marca 1920 r. Grudziądzki Pułk Strzelców został przemianowany na 64 p.p. (w 1938 r. przemianowany na Pomorski Pułk Strzelców Murmańskich). Jesienią 1919 r. pułk w składzie Dywizji Strzelców Pomorskich wchodzi w skład Frontu Pomorskiego, który pod dowództwem gen. Józefa Hallera ma doprowadzić do rewindykacji ziem Pomorza określonych traktatem wersalskim i ciągle pozostających w rękach niemieckich. W okresie maj-listopad 1920 r. pułk znajduje się na frontach walki z bolszewikami; szlak bojowy kończy w listopadzie tego roku.
12 Józef Mołczanowicz w l. 1922-1925 pracuje w Policji Państwowej jako posterunkowy w V Komisariacie w Wilnie; w następnych latach jest woźnym i starszym woźnym sądowym w gmachu Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza; po przyjeździe do Bydgoszczy, w l. 1945-1955 pracuje także jako woźny sądowy w Sądzie Okręgowym przy ul. Wały Jagiellońskie.
13 W skład rodziny wchodzili: Franciszek Mołczanowicz, jego żona Zofia z domu Grygorowicz oraz ich dzieci; Helena, Władysław, Wacław oraz Tadeusz.
14 Kotłowo – folwark w gminie Rudomino, powiat wileńsko-trocki. 15 Rudomino – miejscowość pod Wilnem, być może od niego starsza, wspominana już w 1377 r.
w krzyżackich źródłach. W XV-XVIII w. dwór królewski należący do Ekonomii Wileńskiej i zarządzany przez wojewodów wileńskich, później w rękach Radziwiłłów, Ogińskich, Platerów i Tyszkiewiczów. W 1909 r. poświęcono kościół pw. Matki Boskiej Dobrej Rady. Obecnie Starostwo Rudomino (Rudaminos seniūnija) na Litwie, okręg wileński; wg spisu z 2001 r. 57% ludności (ogółem 6.240 osób) stanowili Polacy.
16 Państwowa Szkoła Techniczna im. Marszałka Piłsudskiego, szkoła męska przy, ul. Holendernia 12. 17 Porubanek – wieś podwileńska, na obrzeżach której uruchomiono 17 VII 1932 r. port lotniczy;
obecnie dzielnica Wilna (Kirtimai). 18 Kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa: budowlę o stylu mieszanym modernistyczno-ro-
mańskim projektu Antoniego Wiwulskiego (1877-1919) rozpoczęto wznosić w 1913 r. Wzniesiono mury, zamknięto nawę główną oraz boczne kaplice i rozpoczęto budowę wieży oraz prezbiterium, ale prace przerwała I wojna światowa oraz śmierć architekta. W r. 1937 wznowiono prace budowlane wg projektu arch. Maksymiliana Bystydzieńskiego. Przerwała je kolejna wojna, a kościół uległ poważnym uszkodzeniom w 1944 r. na skutek bombardowań. W 1964 r. został rozebrany, a na jego fundamentach zbudowano Pałac Kultury Budowlanych.
19 Kretowicz Józefa (1891-?): absolwentka konserwatorium muzycznego, nauczycielka muzyki i śpiewu.
20 Fasfatyna: prawidłowo „fosfatyna” lub „fosfatyna Faliera”; odżywka witaminowo-mineralna dla dzieci i rekonwalescentów, obecna w sprzedaży w I poł. XX w.; preparat nie był w powszechnym użytku, prawdopodobnie ze względu na cenę.
21 Kiełczewska Helena (1892-?): nauczycielka przyrodoznawstwa.
22 Studio radiowe (rozgłośnię) uruchomiono w Wilnie w r. 1928 wyposażając je w sprzęt wyprodukowany w miejscowym zakładzie „Elektrit”.
23 „Handlówka”: Gimnazjum Kupieckie Żeńskie, szkoła państwowa, ul. Wileńska 10.
24 „Nazaret”: Gimnazjum Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, humanistyczne, żeńskie, ul. Sierakowskiego 13.
25 Wkrótce po zamachu majowym (1926), nieskrępowana jeszcze cenzurą prasa zamieszczała i takie głosy o Piłsudskim: „(…) Wbił po rękojeść nóż w plecy Matce Ojczyźnie, która go wyniosła na szczyty, do najwyższych godności. Jak pospolity herszt bandytów napadł na miasto znienacka, w biały dzień. Gwizdnął, jak rzezimieszek, zwołujący kolegów po fachu, i zwołał wszystkie męty społeczne, aby wraz z niemi dokonać dzieła zniszczenia. (…) On, morderca narodu, w który rzucił bombę, jak ongiś rzucał bomby przy eksproprjacjach, których się dopuszczała jego partja nieszczęsna, pod czerwonym krocząca sztandarem nienawiści i rozkładu. (…)”. (Kat i błazen, „Gazeta Bydgoska”, nr 118 z 27 V 1926 r.)
26 Reforma ministra Janusza Jędrzejewicza uchwalona 11 III 1932 r. ustawą o ustroju szkolnictwa.
27 Klawe Janina: nauczycielka języka niemieckiego, dyr. Szkoły Przemysłowo-Handlowej im. M. Dmochowskiej przy ul. Wileńskiej, nauczycielka tajnego nauczania w l. 1939-44.
28 Jacynowa Krystyna: nauczycielka języka polskiego, nauczycielka tajnego nauczania w l. 1939-44.
29 Pawlikowska Janina (1899-?): nauczycielka kaligrafii, śpiewu i muzyki.
30 Hlebowicz Janina: absolwentka USB, nauczycielka chemii, nauczycielka tajnego nauczania w l. 1939-44.
31 Górski Wilhelm (1878-?): pełnoetatowy nauczyciel matematyki i fizyki w gimnazjum ss. nazaretanek.
32 Gimnazjum Państwowe im. Króla Zygmunta Augusta, szkoła męska, ul. Mała Pohulanka 7.
33 Kukawka: folwark w gminie Niemenczyn, powiat wileńsko-trocki; kościół pw. św. Michała Archanioła w Niemenczynie.
34 Noz Calel: prowadził sklep przy ul. Niemieckiej 19.
35 Większość producentów obwarzanek sprzedawanych na „Kaziukach”, była ze Smorgoń; w 1934 r. na 4400 mieszkańców Smorgoń, działało 80 piekarń.
36 Odbywał się w dzień św. Jana , 24 czerwca.
37 Szpital Miejski św. Jakuba, ul. 3 Maja 8.
38 Żemojtel W.: lekarz chirurg; mieszkał przy ul. Ostrobramskiej 25; pracował w Szpitalu Miejskim św. Jakuba.
39 Prawdopodobnie chodzi o pisarkę Jadwigę Courths-Mahler (1867-1950).
40 Witortowa T.: lekarz chorób wewnętrznych, zamieszkała przy ul. Archanielskiej 3.
41 Mołczanowicz Franciszek, brat Józefa.
42 Defilada wojska litewskiego odbyła się 29 X 1939 r. na ul. Mickiewicza; odbierał ją gen. Vincas Vitkauskas (1890-1965) naczelny wódz armii litewskiej.
43 W języku litewskim „kalakùtas”.
44 Chuligańsko-bandyckie napady na Polaków modlących się w kościołach, rozpoczęły się 21 I 1940 r. w kościele św. Rafała. Miały także miejsce w Bazylice, Ostrej Bramie, kościołach św. Piotra i Pawła, św. Stefana, św. Ignacego, Trynitarskim, Serca Jezusowego. Ich zwieńczeniem był napad Litwinów na wiernych w kościele św. Kazimierza, o czym pisał Konrad Górski: „(…) Trudno nazwać inaczej jak formalnym pogromem przybyłych na nabożeństwo Polaków. Ale tym razem mógł być obiektywnym świadkiem zajść jeszcze przedstawiciel nuncjatury kowieńskiej. Nowomianowany nuncjusz apostolski w Kownie pragnąc się przekonać o istotnych powodach wileńskich awantur kościelnych, przysłał jako obserwatora sekretarza nuncjatury, monsignore Peroniego, który był obecny podczas zajść w kościele św. Kazimierza. Na widok bitych przy ołtarzu kobiet mons. Peroni próbował interweniować zasłaniając się legitymacją dyplomatyczną. Miało to tylko ten skutek, że został sam dobrze obity i z sińcem pod okiem powędrował jako aresztant do komisariatu. (…)”.
45 Ambrazevičius Juozas (1903-1974): historyk literatury litewskiej, nacjonalistyczny polityk; premier Tymczasowego Rządu litewskiego (23 VI – 5 VIII 1941), minister edukacji.
46 Jednym z większych historycznych oszustw stalinowskich było wmówienie ludziom, że ZSRR został napadnięty przez Niemców bez formalnego wypowiedzenia wojny. Tymczasem wczesnym rankiem dnia 22 czerwca 1941 r. jednobrzmiące akty wypowiedzenia wojny zostały jednocześnie wręczone; w Moskwie – Wiaczesławowi Mołotowowi – przez ambasadora niemieckiego, Friedricha Schulenburga, w Berlinie – ambasadorowi sowieckiemu, Władimirowi Diekanozowi – przez ministra spraw zagranicznych Rzeszy, Joachima Ribbentropa.
47 Podwileńska wieś, obecnie dzielnica Wilna (Paneriai); miejsce eksterminacji (lipiec 1941 – lipiec 1944) żydowskiej (59-70 tys. osób) i polskiej (17-18 tys. osób) ludności Wilna przez Litwinów podporządkowanych Niemcom; mordowano tam również Cyganów, Tatarów, Białorusinów i Rosjan.
48 Formacja litewska podległa gestapo – Ochotniczy Oddział Strzelców Ponarskich (Ypatingasis Būrys) rekrutujący się głównie z członków paramilitarnej organizacji nacjonalistycznej Związek Strzelców Litewskich (Lietuvos Szauliu Sajunga).
49 Z pewnością nie wszyscy Litwini podzielali poglądy wyrażane przez szowinistów litewskich. Ich periodyk „Į Láisvė” („Do Wolności”) w numerze 11 z dnia 4 lipca 1941 pisał: „(…) Żydzi, burłacy Rosjanie, resztki pańszczyźnianej szlachty, Polacy koloniści i uciekinierzy są pasożytniczym grzybem dla naszego narodu i musi być jak najprędzej wycięty. Mieliśmy już dostatecznie dużo czasu, by się przekonać, że jest on hamulcem i trucizną dla ducha naszego narodu. Nie możemy dopuścić do dalszego bezpośredniego lub pośredniego rujnowania. Nam, włączającym się do budowy Nowej Europy, stoją przed oczyma olbrzymie zadania potrzebujące wszystkich sił narodowych i ich zgodnego zgromadzenia. A więc w imię świetlanej przyszłości, niech żyje wolny naród litewski oczyszczony od trującego go grzyba! (…).
50 Konferencja w Teheranie odbyła się w okresie 28 XI – 01 XII 1943 r.
51 Prawidłowo „Samołówka” – folwark w gminie Rudomino, powiat wileńsko-trocki.
52 Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN); utworzony przez Stalina w Moskwie pomiędzy 18 i 20 lipca 1944 r. samozwańczy, tymczasowy organ władzy wykonawczej dla Polski. Pierwszy dekret PKWN z dnia 24 sierpnia 1944 r. „O rozwiązaniu tajnych organizacji wojskowych na terenach wyzwolonych” służył pacyfikacji organizacji niepodległościowych uznających londyński rząd polski, głównie Armii Krajowej. W dniu 31 XII 1944 r. Stalin przekształcił PKWN w Rząd Tymczasowy Rzeczyspospolitej Polskiej.
53 Edward Łukasz Małachowski opuścił Wilno 06 VIII 1915 r. tuż przed zajęciem miasta przez Niemców (18 IX 1915); pracował wtedy jako urzędnik w Starostwie Wileńskim ewakuowanym wraz z innymi urzędami wileńskimi do Sankt Petersburga. Prawdopodobnie w r. 1922 cała rodzina (Edward, Helena i Antoni) znalazła się w Oszmianie. Tutaj Starosta Oszmiański nadał 26 V 1926 r. Edwardowi i Helenie obywatelstwo polskie (Akt Uznania Obywatelstwa Polskiego na podstawie art. 3 ustawy z dnia 20 stycznia 1920 r.). Do Wilna przenieśli się w lipcu 1927 r.
54 Borowski Zbigniew (1928 – 15 V 2011 Warszawa): płk rezerwy, długoletni, wyższy oficer LWP w Pomorskim Okręgu Wojskowym w Bydgoszczy; pochowany na Powązkach Wojskowych.
55 Wybuch miał miejsce w I dekadzie stycznia 1945 r. Z nieustalonych przyczyn, pociąg sowiecki z amunicją przejeżdżający przez dworzec towarowy w drodze na front, wyleciał w powietrze. Żadne wcześniejsze bombardowanie miasta nie przyniosło tylu zniszczeń, co ten tragiczny pociąg.
56 Konferencja jałtańska odbyła się w dniach 04-11 II 1945. Tzw. Wielka Trójka ustaliła na niej m.in.: nowe granice Polski, strefy wpływów politycznych, w tym usytuowanie Polski w orbicie Związku Sowieckiego, przemieszczenia ludności pomiędzy państwami w nowych granicach, utworzenie w Polsce Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej.
57 W dniu 13 II 1945 Biuro Głównego Pełnomocnika PKWN na terytorium Litewskiej SRR wydaje rodzinie Mołczanowiczów kartę ewakuacyjną o numerze 26698-702/III, w której Ryszard wpisany jest jako Witold Fiedorowicz – wychowanek, ur. 16.2.1931 r. W Bydgoszczy, w dniu 27 VII 1945 r. Państwowy Urząd Repatriacyjny „(…) po przeglądnięciu i zbadaniu dokumentów zaświadcza, że ob. Mołczanowicz Richard – Leonard, ur. 27.2.1929 r. jest repatriantem z za Buga – przysługują wymienionemu wszelkie związane z tym uprawnienia. (…) Zaświadczenie niniejsze wystawione zostało w miejsce zgubionej karty ewakuacyjnej.”.
58 Skrocka Leonarda z. domu Sajkowska: zmarła 22 IX 2011 r. w Lublinie; Helena Małachowska utrzymywała z tą koleżanką szkolną kontakt (rzadkie odwiedziny, częste telefony) przez wszystkie lata, aż do jej śmierci.
59 Ślub został zawarty we wtorek (24 IV), dlatego następnym dniem nie mogła być niedziela; prawdopodobnie chodzi o niedzielę najbliższą dniu ślubu, czyli niedzielę 29 IV.
Red